Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

blisko, iż o mało nie powypalali im oczu i że świst niejednéj kuli przelatującéj mimo oczu słyszeli; dodawali przytém, że my włosi, bardziéj niż kto inny, powinniśmy być do tego przygotowani, iż nie jednego z nas może ugodzić w głowę (przez pomyłkę) kula wymierzona na biały krzyż narodowej chorągwi, który zapewne wyda się arabom zniewagą Mahometa. Mówili nam o niedźwiadkach, wężach, tarantulach, o chmurach szarańczy, o pająkach i ropuchach olbrzymich, które znajdziemy po drodze i w naszych namiotach. Opisywali w najczarniejszych barwach wjazd poselstwa do Fez, pośród mnóstwa koni i niezliczonego, nieprzyjaznego tłumu, po ulicach wąskich, krętych, ciemnych, zawalonym śmieciem, kośćmi i ciałami gnijących zwierząt. Przepowiadali nam biédy i przykrości wszelkiego rodzaju, które na nas spaść miały podczas pobytu w Fez: nudy śmiertelne, osłabienie, dyssenterye gwałtowne, reumatyzmy, komary olbrzymie a tak zajadle, że w porównaniu do nich komary naszych krajów są to muszki niewinne. Na dobitkę, podług ich słów, miała nas opanować tam nieprzeparta tęsknota za krajem; i z tego powodu opowiadano nam o młodym malarzu z Brukselli, który udał się do Fez z poselstwem belgijskiém, i który już po tygodniu został napadnięty przez tak wielki smutek, że poselstwo było zmuszone odesłać go conajprędzéj do Tangiem. z obawy aby nie umarł. Wszystko to było prawdą. Lecz, pomimo to, takie wiadomości zwiększały tylko naszą niecierpliwość. Przypomniałem sobie z tego powodu pewien żarcik mojéj matki, która wi-