Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

aż do gór Ceuta, tych septem fratres Rzymian; wreszcie w oddali, na zarysowującą się niejasno olbrzymią skałę Gibraltaru, téj odwiecznéj strażnicy, bramy starego lądu, kresu tajemniczego dla starożytnego świata.
Podczas tych przechadzek bardzo mało spotykaliśmy ludzi: po największéj części arabów, którzy przechodzili prawie na nas nie patrząc, i od czasu do czasu jakiegoś maura na koniu, który musiał być osobą znakomitą czy to ze względu na swoje bogactwo czy na swój urząd, bo otaczał go oddział zbrojnych ludzi; taki maur zwykle mierzył nas od stóp do głowy pogardliwém spojrzeniem. Kobiety, spostrzegłszy nas, osłaniały swe twarze staranniéj niż w mieście; były i takie, które mruczały cóś gniewnie, lub odwracały się do nas plecami. Niektórzy arabowie natomiast zatrzymywali się przed nami, patrzyli na nas wzrokiem, w którym zdawała się jakaś prośba malować, wymawiali kilka słów, a potém szli daléj w swoją drogę, nie oglądając się nawet. Z początku nie rozumieliśmy coby to miało znaczyć. Następnie wytłumaczono nam iż ci ludzie prosili nas, abyśmy się za nich wstawili do Boga dla wyjednania im jakiéjś łaski. Istnieje bowiem mniemanie bardzo rozpowszechnione pomiędzy arabami, że ponieważ modlitwy muzułmanów są niezmiernie miłe Bogu, On zatém nie śpieszy z udzieleniem łask o które go proszą, dla tego, by sobie przedłużyć przyjemność słuchania tych modlitw; przeciwnie zaś modlitwy niewiernych, takich psów naprzykład jak żyd lub chrześcianin, do tego stopnia są dlań