Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cóś średniego pomiędzy chodem a tańcem; jakieś skoki przypominające żerującą kurę, jakieś ściskania ramionami wykonywane niby machinalnie przez wszystkich trzech jednocześnie i tak niepodobne do żadnego z naszych ruchów, tak nowe, tak dziwne, że im dłużej się im przyglądałem, tém więcéj dawały mi do myślenia, jakgdyby miały wyrażać jakąś ideę, lub wypływać z jakiéjś charakterystycznéj właściwości ludu arabskiego. I dziś jeszcze często się nad tém zastanawiam. Ci nieszczęśliwi, oblani potem, już przeszło od godziny grali i kręcili się w kółko z niewzruszoną powagą, a tłum z kilkuset osób złożony, stojąc w skwarze i blasku południowego słońca, ściśnięty, nieruchomy, słuchał ich, nie dając żadnéj oznaki ani zadowolenia ani też znudzenia. Hałas i zgiełk największy dolatywał od strony gromadki otaczającéj żołnierzy, do któréj z kolei przeszedłem. Żołnierzy było dwunastu, młodych i starych, w kaftanach i w fezach, w białych kaftanach i bez kaftanów, jedynie w koszulach, uzbrojonych w strzelby-skałkówki, do których z jakiéjś miarki proch sypali; w Marokko bowiem nie używają ładunków. Jakiś starzec, widocznie posiadający wyższą rangę, kierował całém widowiskiem. Na dane przez niego hasło, wszyscy, biegąc, zamieniali z sobą miejsca i przyklękali na jedno kolano. Wówczas jeden z nich zaczynał cóś śpiewać fałszywym, przenikliwym głosem, wywodząc najdziwniejsze trele; śpiew trwał kilka minut, słuchano go w głębokiém milczeniu. Po-