Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czarni, owinięty, jak i wszyscy marokańscy opowiadacze, w szerokie białe okrycie, związane ciasno koło głowy sznurem ze skóry wielbłądziéj, co nadawało jego całéj postaci powagę starożytnego kapłana. Mówił powoli, głosem donośnym, stojąc w środku kola utworzonego przez słuchaczy a dwaj grajkowie, jeden na klarnecie, drugi na bębenku, wtórowali mu zcicha. Może opowiadał jakieś dzieje miłosne, może przygody jakiegoś słynnego zbójcy lub wielkiego sułtana. Nie rozumiałem ani słowa. Ale jego ruchy były tak dobitne, głos tak wyrazisty a twarz tak wymowna, że jakiś niby promyczek tego co wypowiedział, od czasu do czasu i do mnie przenikał. Zdało mi się, że mówi o jakiéjś długiéj pielgrzymce; naśladował ruch znużonego konia; wskazywał na widnokręgi olbrzymie; szukał do koła siebie kropli wody, opuszczał ręce i zwieszał głowę jak człowiek zmęczony. Potém, na raz, spostrzegał cóś daleko przed sobą, zdawał się być w niepewności, z początku swoim oczom nie wierzył, wreszcie twarz jego rozjaśniała się, przyśpieszał kroku, przybywał do celu, dziękował Bogu i padał na ziemię, wydając głębokie westchnienie i śmiejąc się z radości, że może spocząć w cieniu drzew prześlicznej oazy, któréj znaleść nie miał już nadziei. Słuchacze stali nieruchomi, niemal oddech tamując, odzwiercia dlając w wyrazach twarzy wszystko to co opowiadał mówca; a w chwili téj, kiedy cała ich dusza była w oczach skupiona, każdy mógłby łatwo wyczytać w nich tę prostoduszność i świeżość uczuć, które zwykle ukrywają starannie pod zewnętrzną osłoną dzikiéj cierp-