Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

skonałe! i wychylaliśmy spiesznie kieliszek wina, aby sobie dodać męztwa. W środku obiadu, na dziedzińcu, rozległy się niespodziane dźwięki jakiéjś dziwnéj muzyki. Zerwaliśmy się wszyscy od stołu, na równe nogi, jak to mówią, i pośpieszyliśmy do drzwi. Byli to trzéj grajkowie, którzy, stosownie do przyjętego zwyczaju w Marokko, przybywali, aby rozweselić ucztę, trzéj arabowie o wielkich oczach i zakrzywionych nosach, ubrani w białą i czerwoną odzież, jeden z teorbanem, drugi z mandoliną, trzeci z bębenkiem. Wszyscy trzéj siedzieli przede drzwiami jadalnego pokoju w pobliżu małéj niszy, w któréj zostawili swoje pantofle. Wróciliśmy do stołu; półmiski zaczęły znowu krążyć (było ich wszystkich, jeżeli się nie mylę, dwadzieścia trzy licząc w to owoce), nasze twarze zaczęły znowu kurczyć się i przeciągać, korki znowu wylatywać w powietrze. Stopniowo wino, zapach kwiatów, dym aloesu, który palii się w kadzielnicach a raczéj w wazach z kruszcu prześlicznie rzniętych, i ta dziwna muzyka arabska, która przez to ciągłe powtarzanie się jednéj tęsknéj tajemniczéj nuty owłada duszą jak nieprzeparta sympatya; wszystko to razem wprawiło nas na jakąś chwilę w pewien rodzaj cichego, fantastycznego upojenia, podczas którego każdemu z nas zdawało się, iż ma zawój na skroniach i głowę sułtanki na ramieniu. Po skończonym obiedzie wszyscy wstali i rozproszyli się po sali, po dziedzińcu i po przedsionku, przyglądając się wszystkiemu, zazierając do każdego kątka z wielką, dziecinną niemal ciekawością. A w każdym ciemnym kątku stała, nieru-