Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/467

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

podtrzymując honor marynarki włoskiéj. Trzeba było widzéeć jak pracowali maury i arabowie! Dziesięciu razem, krzycząc, sapiąc, stękając, w ciągu półgodziny nie zrobili tego, co zrobił Luigi Ranni w pięć minut, milcząc, bez krzyku, iście po żołniérsku. Wszyscy wydawali rozkazy, wszyscy ganili robotę innych wszyscy się gniewali, wszyscy wywijali rękami w powietrzu, a pracować nikt nie chciał. Tymczasem gubernator i kaid rozmawiali podniesionym głosem przez rzekę; jeźdźcy obu eskort kłusowali wzdłuż brzegów, szukając oczami na widnokręgu zbiegłych przewoźników: jeszcze zwierzęta w długich szeregach brodziły w rzece po szyję w wodzie; maurowie i arabowie, pracujący przy naprawie statku, opiewali chwałę Proroka; a na przeciwległym brzegu wznosił się wielki namiot niebieski, pod którym służba Sid-Bekr el-Abbassiego krzątała się, zastawiając wyborne śniadanie, składające się przeważnie z owoców, cukrów i herbaty, śniadanie, które my przez lunetę pożeraliśmy wzrokiem, nucąc chór z pewnéj opery p. t.: Włosi w Marokko, skomponowanéj przez nas samych zbiorowemi siłami podczas pobytu w Fez.
Z pomocą Proroka statek przewozowy został naprawiony w ciągu dwu godzin. Ranni każdego z nas po kolei przeniósł na swoich barkach na statek, i wkrótce przeprawiliśmy się na brzeg przeciwległy, wprawdzie z nogami po kostki w wodzie, która sączyła się wszystkiemi otworami, ale na szczęście chociaż nie wpław, czego, odbijając od brzegu, obawialiśmy się mocno.