Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/457

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.




∗             ∗

W nocy zbudził nas gorący wiatr wschodni, który sprawił, iż wszyscy wybiegliśmy z namiotów z rozpostartemi ramionami, aby szukać choć odrobiny powietrza, któremby można było oddychać; o świcie ruszyliśmy w drogę. Dzień ten zapowiadał się jeszcze bardziéj upalny, niż dzień poprzedni. Niebo było całkiem pokryte chmurami, które z jednej strony przybrały barwę ognistą od wschodzącego słońca, i przez które miejscami przedzierały się jaskrawe czerwone promienie; z drugiéj strony były chmury czarne z ukośnemi smugami padającego dészczu. Z tego niespokojnego nieba spływało na ziemię jakieś dziwne światło, które przypominało światło wpadające przez żółtawą szybę i nadawało owej olbrzymiéj równinie, całkiem pokrytéj ścierniskiem, tak żywą siarczanu barwę, iż oczy raziła. W oddali wiatr podnosił i kręcił z szaloną szybkością ogromne chmury kurzawy. Okolica była pusta, powietrze duszne, widnokrąg ukryty za mglistą zasłoną