Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/391

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tłumy robotników: mężczyzn, kobiét i dzieci pociągają pieszo, w omnibusach, w tramwayach, wszyscy niemal zdążają w jednę i tę samą stronę, do dzielnic odległych; na wszystkich twarzach maluje się jakiś niepokój, smutek i nadmierne znużenie robotą... Gęste obłoki węglowego dymu wydobywające się z niezliczonych kominów fabryk, nisko zawisły nad ulicą, rzucając czarne swe cienie na wspaniale szyby wystaw sklepowych, na złocone głoski napisów, które pokrywają frontowe ściany domów aż po same dachy, na tłum, który ze spuszczoną głową, krokiem miarowym, oddala się w milczeniu od miejsc, które we dnie widziały pot jego czoła. Od czasu do czasu słońce rozdziera na chwilę żałobny całun, który przemysł rozpostarł nad stolicą pracy; lecz te błyski niespodziane, przelotne, zamiast rozweselać ów obraz, tylko mu ponurości dodają... Wszystkie twarze mają jednakowy wyraz. Każdemu pilno wrócić do domu, aby „zaoszczędzić“ swe krótkie godziny wypoczynku po wyciągnięciu ile się dało największych korzyści z długich godzin pracy. Zdaje się, iż każdy podejrzywa w swoim sąsiedzie niebezpiecznego spółzawodnika. Wszyscy mają w sobie cóś, co zapowiada skrytość i odosobnienie. Atmosferą duchową, w któréj żyją ci ludzie, nie jest pomoc wzajemna i miłość bliźniego, lecz spółzawodnictwo... Wielka liczba rodzin mieszka stale w hotelach, co skazuje kobiétę na bezczynność i osamotnienie. Przez dzień cały mąż na mieście pracuje i przychodzi do domu dopiéro na obiad, który spożywa z pośpiechem zgłodniałego czło-