Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/329

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

na dwu drzewach; malarze malują przededrzwiami swoich pokojów; żołnierze i słudzy skaczą i wykrzykują na pobliskich uliczkach; wszystkie fontanny bija wysoko, sprawiając szum podobny do szumu ulewnego dészczu, a na cytrynowych i pomarańczowych drzewach ogrodu roje ptasząt szczebioczą. Dzień przechodzi na grze w piłkę i na czytaniu Kalduna; wieczór, na grze w szachy i na śpiewach, któremi dyryguje nasz komendant, piérwszy tenor marokańskiéj stolicy. Noc spędzam nieźle, ale mógłbym ją spędzać jeszcze lepiéj, gdyby nie snuli się ciągle przede mną jak mary, czarni słudzy Mohameta Dukalego, który śpi w sąsiednim pokoju. W moim pokoju, oprócz mnie sypia nasz lekarz i pewien nieborak, arab, służący, z powodu którego pękaliśmy nieraz ze śméchu. Mówią, iż należy on do rodziny, jeżeli nie bogatéj, to w każdym razie nie biednej, i że w Tangierze przystał do karawany w roli służącego, dlatego, by odbyć miłą przechadzkę. Zaledwie przybył do Fez, a więc w połowie téj miłéj przechadzki, nie wiem już za jakie wykroczenie, lecz niezawodnie za cóś bardzo błahego dostał kije. Po tym smutnym wypadku zaczął nam służyć z zajadłą gorliwością. Nie rozumie ani słów ani ruchów; ma wiecznie minę człowieka przerażonego; każemy mu przynieść szachy, podaje nam spluwaczkę; wczoraj lekarz posłał go po bułkę, a on, aby rozkaz czémprędzéj wykonać, przyniósł mu kawał skórki chleba, którą znalazł w ogrodzie na piasku. Robimy wszystko co tylko w naszéj jest mocy, aby go ośmielić: nic nie pomaga, boi się nas okropnie, stara