Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/317

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jak w ciemne barwy; musza biegnąc zanosić swoich umarłych na cmentarz, muszą prosić sułtana o pozwolenie zawierania związków małżeńskich, muszą wracać do Mella przed zachodem słońca, muszą opłacać straż maurytańską, która czuwa przy bramach ich dzielnicy, i muszą składać kosztowne dary sułtanowi w cztéry wielkie święta Islamizmu, oraz każdą razą gdy się rodzi nowy członek cesarskiego domu, lub gdy z nich który się żeni. Stan ich był jeszcze bardziéj opłakany przed wstąpieniem na tron sułtana Abd-er — Rhamana, który zabronił przynajmniéj aby ich krew przeléwano. Ale, nawet i przy najlepszych chęciach, nie mogliby sułtani losu tych nieszczęśliwych o wiele polepszyć, gdyż każdy nadany im przywiléj, każda ulga ze strony rządu pogorszyłaby ich położenie, drażniąc ową nieprzebłaganą, straszną nienawiść, którą maurowie są dla nich przejęci. I tak naprzykład wskutek rozkazu sułtana Solimana, który żydom dozwolił chodzić w pantoflach po mieście, tylu ich, zaraz piérwszego dnia, na ulicach Fezu zamordowano, iż oni sami, aby ujść całkowitéj zagłady, prosili o odwołanie wyroku. Niemniéj wszakże pozostają w tym wrogim dla nich kraju, a wzbogacając się w nim, służą za pośredników dla handlu pomiędzy Afryką i Europą. Rząd zaś, rozumiejąc dobrze, jak dalece dobrobyt państwa od nich zależy, wychodźtwu ich stawia nieprzełamaną niemal zaporę, przez zabranianie kobiétom żydowskim opuszczania Marokko. Służą, drżą, czołgają się w prochu: lecz nie oddaliby nawet za odzyskanie godności człowieka i wolności,