Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/304

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ka minut nikt na nie nie wstąpił. Potém inna gwiazda. w osobie pana Biseo, weszła nad Fezem: i na niego również zwróciły się tysiące oczu; lecz naraz, na jakimś dalekim tarasie wszystkie kobiéty odwróciły się szybko od niego i skupiły się na przeciwległéj stronie, patrząc w dół na ulicę. Te same obroty powtórzyły się na znacznej przestrzeni i na innych tarasach. W piérwszéj chwili nie mogliśmy zrozumieć, coby się stać miało. Wicekonsul odgadł to najpierwszy. Nie lada wypadek! rzekł z miną poważną; po ulicach przechadzają się komendant i kapitan. Rzeczywiście, po niejakim czasie, na jednam ze wzgórzy, które nad miastem panują, ukazały się czerwone mundury żołniérzy eskorty, a pośród nich, patrząc przez lunetę, poznaliśmy komendanta i kapitana. Wkrótce potém nowa zmiana frontu na wielu tarasach zawiadamia nas o przejściu innej garstki włochów, a po upływie dziesięciu minut spostrzegamy na drugiém wzgórzu biały czepek egipski Ussiego i angielski kapelusz pana Morteo. Następnie uwaga ogółu znowu wyłącznie na nas się skupiła i kto wie jak długo, korzystając z niéj, bylibyśmy jeszcze zostali na naszym posterunku, gdyby nie széść młodych trzpiotek na sąsiednim tarasie, széść trzynasto czy czternastoletnich niewolnic, które w sposób tak nieprzyzwoicie zuchwały zaczęły przyglądać się nam i chichotać, iż zostaliśmy zmuszeni, chociażby przez sam wzgląd na ów szacunek, który winniśmy byli żywić dla siebie, jako dla przedstawicieli chrześciaństwa i cywilizacji w barbarzyń-