Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/298

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jak zbladł i jak mówił po cichu? Myślałem iż mu tchu zabraknie.
— Ranni! ależ tyś oszalał! Zastanów się tylko: on śród tylu dworzan, śród tak licznego wojska miałby się nas obawiać?
— Tak mi się wydało, odrzekł Ranni ze zwykłym spokojem.
Komendant popatrzył nań przez chwilę wzrokiem, którego wyrazu nie potrafię opisać; - potém westchnął i głowę oparł na rękach jak człowiek trochę zmartwiony i mocno zniechęcony.
Tego samego wieczoru, weszło do pałacu dwu maurów prowadzonych przez Selama, którzy, nasłuchawszy się cudów o naszych klakach, chcieli je zobaczyć. Przyniosłem je i otworzyłem w ich oczach. Obaj, z wielką ciekawością zajrzeli do kapeluszy i okazali niemałe zdziwienie. Zdawało im się zapewne, że wewnątrz nich znajdą jakąś zawikłaną maszyneryą z kółek i sprężyn, a nie widząc tam nic zgoła, może się upewnili jeszcze bardziéj w tém mniemaniu, tak rozpowszechnioném śród maurów, iż w każdéj rzeczy należącéj do chrześcian jest cóś szatańskiego. Ależ tam nie niema, zawołali jednocześnie! Lecz właśnie na tém polega, odpowiedziałem im przez Selama, na tém polega cudowna własność tych nadzwyczajnych kapeluszy, iż to co robią, robią bez pomocy maszyny! Selam zaśmiał się, oni domyślili się żartu, a ja widząc to zacząłem wykładać im, o ile mogłem najjaśniéj, machineryą składanych kapeluszy. Wszakże zdaje mi