Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/294

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czemprędzéj brwi ściągnął jakgdyby dla tego, aby przywołać na twarz swoją monarszą powagę. Nie ulega wątpliwości, iż miał wielką ochotę przyjrzéć się tym siedmiu dziwnym, czarnym figurom, które stały o dziesięć kroków od jego konia; ale nie chcąc dać tego poznać po sobie, nie patrzył na nas prosto, lecz najprzód powiódłszy wzrokiem do koła, potém, od razu, bystrém przelotném spojrzeniem ogarniał nas wszystkich na chwilę, i wtenczas w oczach jego błyszczał wyraz nieopisanéj, dziecinnéj jakiéjś wesołości, który tworzył zabawną sprzeczność z powagą całéj postaci. Wielki orszak dworzan, który stał za nim i po bokach, wyglądał jak skamieniały. Wszystkie oczy były zwrócone na niego, wszyscy ci ludzie zdający się oddech tamować, wyrażali na swych nieruchomych twarzach uwielbienie bez granic. Dwaj maurowie, drżącemi rękami, oganiali muchy z nóg jego; inny maur od czasu, do czasu zlekka ręką przeciągał po kraju jego płaszcza jakby dla oczyszczenia go od wpływu powietrza, z którem musiał się stykać; czwarty maur gładził grzbiet jego konia z tak głębokiém uszanowaniem, jak gdyby ów koń, którego się dotykał był jakąś świętością; ten, który trzymał parasol, stał, nieruchomy jak posąg, ze spuszczonemi oczami, zawstydzony, przestraszony niemal zaszczytnym obowiązkiem. który pełnił. Wszystko do koła sułtana wyraża jego olbrzymią potęgę, niezmierzoną odległość dzielącą go od reszty ludzi, posłuszeństwo bez granic, fanatyczne poświęcenie, i jakąś dziką, że tak powiem, pełną bojaźni miłość, która zdawała się pro-