Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/281

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ca człowiekiem, iż wiedzie żywot wstrzemięźliwy, iż kocha jednę tylko kobiétę, iż jada bez pomocy widelca, jak wszyscy jego poddani, siedząc na ziemi, ale z talerzy, które zastawiają przed nim na małym, złoconym stoliku na pół łokcia wysokim; że nim został sułtanem, brał udział w każdém lab-el barode, pomiędzy żołniérzami i odznaczał się w nieb odwagą i zręcznością; że kocha pracę i nieraz sam robi to, co powinnaby robić jego służba, bo zdarza się nawet, iż przed wyjazdem w jakąś podróż po kraju, własnoręcznie pakuje swe rzeczy; wreszcie, że lud go kocha, lecz i boi się razem, gdyż wie, iż w razie gdyby wybuchło wielkie powstanie, on piérwszy skoczyłby na koń i z mieczem w ręku rzuciłby się na zbuntowanych. A trzeba było widziéć, z jakim wdziękiem opowiadali o tém wszystkiém. Jaka prostota, jak piękne uśmiéchy, jakie ruchy wspaniałe towarzyszyły ich mowie. Cóż to za przykrość nie rozumiéć ich języka, tak pełnego barw i obrazów, i nie módz zajrzeć głębiéj do tych nieoświeconych, prostodusznych umysłów aby badać je i szperać w nich tak, jakbyśmy sobie życzyli!
Po dwu godzinach powrócił Poseł: towarzyszyli mu Sid-Mussa, wielki szeryf i wszyscy urzędnicy ministra ministrów. Rozpoczęła się nieskończenie długa wymiana uściśnień dłoni, uśmiéchów, ukłonów, przeróżnych ceremonij, patrząc na które mogłoby się zdawać, iż tu tańczą kadryla; nareszcie, przeszedłszy pośród dwu szeregów zdziwionéj służby, wyszliśmy z pałacu. Wychodząc spostrzegliśmy w zakratowaném oknie dolnego piętra do dziesięciu twarzy kobiécych