Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/264

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

koła jego szyi, w pasie i na kolanach. Pytam siebie gdzie jestem; czy mi się śni czy téż to wszystko widzę na jawie; czy takie dwa miasta jak Fez i Paryż mogę istniéć na jednj planecie? Wchodzimy do bazarów. Wszędzie tłum wielki. Sklepy, podobnie jak w Tangierze, są to nisze w murze. Wekslarze siedzą na ziemi, mając przed sobą kupkę czarnych pieniędzy. Zwiedzamy, popychani przez tłum, bazar tkanin, bazar pantofli, bazar naczyń glinianych, bazar wyrobów z kruszcu; bazary te wszystkie razem tworzą labirynt uliczek, przykrytych starym, dziurawym dachem z gałęzi, trzciny i trawy. Przechodzimy przez targi jarzyn i owoców, przepełnione kobiétami, które w górę podnoszą ręce, aby nas przeklinać, i wychodzimy ze środkowéj części miasta. I znowu idziemy to w dół, to pod górę, po krętych cuchnących ulicach, przez ciemne kryte przejścia: od czasu do czasu widzimy meczety, fontanny, bramy w kształcie łuków; dolatuje do nas stuk kół młyńskich, śpiew jednostajny, nosowy; kobiéty pierzchają za naszém zbliżeniem się, śmiecie i brudy wszelkiego rodzaju zarażają powietrze, kurzawa nas dusi. Wreszcie, przez jednę z bram wychodzimy za mury i wzdłuż nich obchodzimy miasto. Miasto ciągnie ię w kształcie olbrzymiéj ósemki, pomiędzy dwu wzgórzami, na których szczycie stérczą zwaliska dwu starych twierdz. Za owemi wzgórzami roztacza się wieniec gór. Potok Pereł dzieli miasto na dwie części; Fez nowy jest na jego lewym brzegu, Fez stary na prawym; stare mury z blankami, w kilku miejscach silnie uszkodzone a nawet przerwane, oraz