Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/222

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się, strzeżcie! Wszystkich was biorę na świadków. To ja! To śmierć! Biada mi!
Ten okrzyk wydal jeden z nich, któremu strzelba nie wypaliła. Z drogi przed golibrodą! (Tak wołał cyrulik wojskowy). Jakiś młody chłopak zawołał: Na cześć mojej malowanéj! co pobudziło do śmiechu wszystkich jego towarzyszy. Tłumacze objawili nam, iż chciał powiedziéć: na cześć mojéj kochanki, która jest piękna jak obrazek. Dziwném, naprawdę, wydało nam się to porównanie w ustach jednego z tych ludzi, którzy dla malowanych postaci czują niekłamną odrazę, a o malarstwie w ogóle nie mają najmniejszego pojęcia. Dwaj chłopcy najmłodsi, pochyleni w ten sposób iż głowy ich prawie leżały na siodłach, przemknęli razem, wołając: Z drogi przed braćmi! i strzelając w ziemię.
Tak dojechaliśmy do owéj kuby Sidi-Hassema, w pobliżu któréj miał stanąć nasz obóz.
Biédny Hamed-Ben-Kasen-Buhamej! Dotychczas tylko pobieżnie o nim mówiłem; ale właśnie w téj chwili; przypominając sobie iż owego poranku widziałem go we własnéj osobie, tego generała wojsk Szeryfów, jak pomagał służbie we wbijaniu do ziemi kołków poselskiego namiotu, uczuwam nieodbitą potrzebę wyrażenia mu mojéj wdzięczności i uwielbienia. Ah! cóż to za poczciwy był z niego generał! Od dnia wyjazdu nie kazał obić ani jednego żołniérza, ani jednego posługacza; nie okazał ani na jednę chwilę złego humoru; zawsze najwcześniéj z namiotu wychodził i zawsze ostatni szedł na spoczynek; nigdy nie