Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W tém miejscu rzeka była szeroka na jakie sto metrów i szybko toczyła swe brudno-popielate wody śród brzegów wysokich, nagich, niemal prostopadłych, które u dołu miały dwa pasy ziemi błotnistéj.
Dwa jakieś przedpotopowe przewozowe statki, z których każdy miał dziesięciu wioślarzy arabów, zbliżały się do naszego brzegu.
Pomijając to wszystko cośmy dotychczas widzieli, już te dwa statki same przez się wystarczyłyby w zupełności, aby dać pojęcie o tém co to jest Marokko. Od niepamiętnych czasów sułtani, baszowie, karawany, poselstwa przebywają rzekę na takich dwu czółnach, z nogami w wodzie i w błocie, czasem podlegając niebezpieczeństwu zatonięcia; a kiedy czółna (co zresztą często się zdarza), są podziurawione, wówczas karawany i baszowie i sułtani muszą czekać przez długie nieraz godziny w skwarze słonecznym albo w deszcz ulewny, aż wioślarze statki naprawią to jest aż zatkają będące w nich otwory słomą, lub je błotem zalepią. Od niepamiętnych również czasów konie, muły i wielbłądy, z powodu braku deski długiéj na dwa metry, bywają narażone na połamanie nóg i nieraz rzeczywiście łamią je, skacząc z brzegu do czółna, a nikt nigdy nie pomyślał o tmé, aby zbudować jakiś pomost, aby przynieść tu chociaż kawał deski mającéj dwa metry długości; na tego zaś kto ludziom tym wyrzuca brak tych niezbędnych przy przeprawie rzeczy, patrzą oni z wyrazem jakiegoś podziwu, jak gdyby cudu od nich wymagał. W wielu miejscach przez rzeki przeprawiają się na łodziach z trzciny, wojsko zaś