Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mógł słyszéć jak go ona wypytywać będzie! pomyślałem. Co to za ludzie? powić. Jak wyglądają? Jak mówią? Jak są ubrani? O mój najdroższy, pozwól niech ich zobaczę chociażby na chwilę, przez szczelinkę we drzwiach! I mocno rozkochany ulegnie zapewne prośbom pięknéj swéj ulubienicy, a ona przykładając oko do drzwi wyszepcze z przestrachem: Wszechmocny Allahu! Cóż to za straszydła!


W drodze do obozu, który znajdował się w półmilowéj odległości od domku gubernatora, na płasko-wzgórzu pokrytém suchą trawą, po raz piérwszy słońce zaczęło tak silnie dogrzewać, iż każdy z nas, jak mówi Padino o ludzie medyolańskim podczas morowego powietrza, mimowoli „brwi podniósł i zęby zacisnął “ A przecież był to zaledwo ósmy dzień maja! I od morza Śródziemnego mniej niż sto mil nas dzieliło! A przed sobą mieliśmy jeszcze do przebycia wielką płaszczyznę Sebu!


Nie zważając na upał, ku wieczorowi obóz nasz ożywił się wielce w skutek niezwykłego zbiegowiska ludzi. Z jednéj strony płaskowzgórza długi szereg siedzących na ziemi arabów przyglądał się zwykłemu lab el barode eskorty; z drugiéj strony inni arabowie grali w piłkę; nieco daléj gromadka kobiét, owiniętych w swe grube haiki, patrzyła na nas z niemałym podziwem, o którym świadczyła ożywiona rozmowa i wyra-