Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

spokojnie i słodko, uśmiechając się i patrząc na nas bez najlżejszego cieniu ciekawości, tak jakgdyby widywał nas co dzień. Nie był nigdy poza granicami Marokko; mówił, iż ehciałby zobaczyć nasze koleje żelazne i nasze wielkie pałace, i wiedział że we Włoszech są trzy miasta, które nazywają się Genua, Rzym i Wenecya. Podczas gdy z nami rozmawiał, otworzyły się drzwiczki, do których był obrócony plecami, a w nich ukazała się na chwilkę piękna dziewczynka-mulatka, dziesięcio czy dwunastoletnia, która, spojrzawszy na nas wielkiemi, pełnemi zaciekawienia i przestrachu oczami, znikła. Była to córeczka gubernatora i murzynki. Ben-el-Abbassi spostrzegł to i uśmiéchnął się wesoło. Nastało dość długie milczenie. W środku pokoju palił się aloes na kadzielnicach; przede drzwiami stał oddział zdziwionych, zaciekawionych niewolników; za niewolnikami wznosiło się kilka palm, za palmami roztaczał się czysty lazur afrykańskiego nieba. Na raz, sam niewiem dla czego, gdym sobie pomyślał że to ja, ja w mojéj własnéj osobie, znajduję się tu, w tym domu, w Marokko, ogarnęło mię jakieś dziwne zdumienie i wierzyć mi się prawie nie chciało, abym był tym samym człowiekiem, który tak jeszcze niedawno siedział sobie spokojnie w Turynie, ani marząc o żadnych podróżach do Afryki. Gubernator, wstając, wyrwał mię z zamyślenia. Uścisnął dłonie nam wszystkim po kolei, włożył pantofle, ukłonił się z wdziękiem i zniknął za drzwiczkami, wiodącemi wgłąb domu. Poszedł do swojéj ulubionéj, aby jéj opowiadać o nas, zauważył któś z obecnych. O, gdybym