Strona:Edmund De Amicis - Marokko.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wadził na powrót do hotelu, w którym przykre uczucie jakiego zawsze doznaję gdy się znajduję śród nieznanych mi ludzi, po raz piérwszy nieco złagodzone zostało tą okolicznością iż wszyscy ci ludzie, choć wprawdzie nieznani, byli jednak europejczykami i chrześcianami, że ubiór ich niczém się nie różnił od mego. W chwili gdym wrócił, towarzystwo hotelowe zasiadało do stołu; składało się ono ze dwudziestu mniej więcéj osób płci obojéj i przedstawiało charakterystyczną próbkę tego pokrzyżowania się narodowości i interesów, które w tym kraju się zdarza: był tu francuz rodem z Algieru z żoną angielką z Gibraltaru; hiszpan z Gibraltaru ożeniony z siostrą jakiegoś portugalskiego konsula z atlantyckiego wybrzeża; stary anglik z córka, która się urodziła w Tangierze i z wnuczką, która się urodziła w Algierze; kilka innych jeszcze rodzin, koczujących ustawicznie z jednego lądu na drugi lub rozproszonych na obu wybrzeżach, które mówią pięciu językami i żyją napół po arabsku a napół po europejsku. Zaledwie obiad się zaczął, wszczęła się ożywiona rozmowa to we francuskim, to znowu w hiszpańskim języku, przeplatana arabskiemi wyrazami. Miły Boże! jakżeż dalece treść téj rozmowy różną była od treści naszych zwykłych rozmów europejskich! Mówiono tu naprzykład o cenie wielbłąda, o żołdzie który pobiera jakiś basza, o tém czy sułtan jest biały czy mulat, o tém czy za prawdziwą należy uważać pogłoskę iż do Fez wysłano dziesięć głów ściętych przywodzców buntu z prowincyi Graret, o tém kiedy przybędą do Tangieru ci