Strona:E.L.Bulwer - Ostatnie dni Pompei (1926).djvu/73

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dokąd mnie wiedziesz? — spytała.
— Wejdź!
Znaleźli się w półkolu wąskiej sali, przedzielonej czarną zasłoną. Arbaces podniósł ją, a gdy przeszli na drugą stronę, ogarnęła ich ciemność.
— Nie lękaj się. Zaraz ukaże się światło.
Jeszcze mówił, a już łagodny blask napełniać jął przestrzeń. Z mroku wyłaniały się stopniowo obrazy, które olśniewały oczy Jony. Mieniły się szybko na podjum, jakoby czarami, czy mocą niepojętej maszynerji.
Jona widziała izbę ze ścianami z barwnych draperyj — w środku ołtarz, trójnóg z kadzidłem — wysoką kolumnę granitową — głowę z czarnego marmuru, w której poznała rysy wielkiej bogini Egipskiej. Zasłona środkowa za ołtarzem rozchyliła się — wgłębi ukazał się uroczy ogród, którego miniaturowe drzewa, klomby kwiatów, strumienie migotały wszystkiemi kolorami tęczy. Przez wiejski ogród przesunął się cień kobiety. Jona miała wrażenie, że widzi własną postać — tak strój, postawa i rysy przemykającego cienia łudziły podobieństwem.
Krajobraz zamglił się, znikł — natomiast uniosła się boczna draperja — jawiła się oczom pałacowa sala — w pośrodku tron, otoczony strażą niewolników. Cień Jony siedział na tronie. U podnóża klęczał cień mężczyzny i podawał jej koronę.
Serce Neapolitanki biło gwałtownie.
— Czy chcesz, aby cień dał się poznać? — zapytał Arbaces.
— Ach, tak!
Cień mężczyzny odrzucił płaszcz. Jona wydała okrzyk zdumienia i zgrozy. Widmo miało twarz Arbacesa.
Czarna zasłona skryła fantasmagorię. A u stóp Jony klęczał prawdziwy Arbaces:
— Jono! — wołał głosem namiętnym — oto po-