Strona:E.L.Bulwer - Ostatnie dni Pompei (1926).djvu/178

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

strachu, z jedyną myślą ocalenia siebie, a nie znajdując nigdzie ratunku. Mężowie rozłączali z żonami, rodzice z dziećmi, a pogubieni przestawali się szukać.
— Nie możesz iść, starcze. Muszę cię opuścić. Inaczej zginiemy obaj — wołał głos młody.
— Idź, ratuj się synu — odpowiedział głos drżący.
— Ale oddaj mi ten wór ze złotem.
— Nędzniku! chcesz ograbić ojca?
— Umieraj, stary skąpcze.
A kędyś przy kolumnie leżał bezradny olbrzym Niger z głową, strzaskaną kamieniem, i bezmyślnie wpatrywał się w lwa, który wystraszony legł u jego stóp i łasił się, liżąc mu ręce.
Przez mroki przedzierała się gromada Nazarejczyków, osłaniając rękoma gasnące łuczywa smolne i miotając ostrzeżenia i groźby pobożne:
— Biada! biada! Part przyszedł sądzić możnych świata, okrytych purpurą, napawających się widokiem skonu sług Bożych! Biada bałwochwalcom i bogaczom złym i nielitościwym! Pan spuścił z wysokości ogień niebieski! Nadszedł kres splugawionej ziemi!

A w bramach miejskich stało w szyszakach pancerzach kilku żołnierzy, którzy nie śmieli opuścić warty, trwali pod gradem kamieni i zginęli na posterunku. O ich wierności obowiązkowi zaświadczyły odnalezione po wiekach w tem miejscu kościotrupy — w zbroi.