Strona:E.L.Bulwer - Ostatnie dni Pompei (1926).djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

drżącemi rękoma z winem i to osłabiło skutek jadowitego napoju. Na szczęście! — ale czyż można było mówić o szczęściu odzyskania zmysłów wobec okropnej rzeczywistości, której zajrzał w oczy oprzytomniały. Co za zmiana losu dla wychowanego w zbytkach świetnego młodzieńca, mającego pewność swojej niewinności! Był skazany za ohydną zbrodnię, której nie dokonał, wymierzoną przeciw bratu istoty najukochańszej, oderwany od niej, może potępiony przez nią — gdyż nie dała mu znaku życia od chwili, gdy go uwięziono — przeznaczony na pastwę kłów i pazurów dzikiego zwierzaj znajdował się sam jeden ze swoją rozpaczą w pomroce i wilgoci klatki podziemnej.
Zgrzytnął zębami — zajęczał.
Z głębi ciemności odpowiedział na jęk ten pytaniem głos niespodziany:
— Kto w godzinie przedzgonnej jest mym towarzyszem niedoli? Ty-żeś to, Glauku Ateńczyku?
— Tąk zwano mnie w dniach szczęścia. A twoje imię?
— Olint!
— Ateusz?! — wzdrygnął się mimowoli Glauk.
Ale zaraz, dodał z goryczą: „Ach rozumiem żeś zwątpił o bogach wobec niesprawiedliwości ludzi!“
— Nie! tem mocniej uwierzyłem w Boga Prawdy. Jak można zwąpić o tym, który jest, cokolwiek złego ludzie uczynią?! Zwątpić mogą tylko czciciele bogów fałszywych.
— I gdzież jest ten twój Bóg prawdziwy i cóż ci dać może, skoro jesteś tu w mroku, skąd wyjście jest tylko na arenę śmierci? — roześmiał się gorzko Glauk.
— Jest tu zemną i krzepi mnie uśmiechem, przedzierającym się przez pomrok. I otworzy mi niebo łaski swojej u wrót skończonej męki.
— Umrzesz jednak shańbiony, jak ja, potępiony