Strona:E.L.Bulwer - Ostatnie dni Pompei (1926).djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jona tu?! Zaprowadź mnie do niej.
— Akurat! Wścieka się tak, jak ty. Ładnie by to wyglądało, gdybyście się zeszły! Zresztą pan zapowiedział mi, abym nie miał oczu, ani uszu, ani myśli własnej, tylko posłuszeństwo. To znaczy, że mam stać tu na straży i nic więcej.
— A gdzie jest twój pan?
— Wyszedł. Zapewnie poszedł świadczyć w sprawie tego Ateńczyka, którego pewnie rzucą lwom na pożarcie.
— Nie żartuj tak okropnie! — krzyknąła.
Rozpłakała się znowu. Sozja poczuł litość dla niewidomej. Rozpytywał ją, kim Jest. A dowiedziawszy się, że pochodzi z Tessalji, której kobiety słynęły ze znajomości czarów, nabrał dla niej szacunku.
— Wywróż mi — prosił ją — czy zaoszczędzę kiedyś tyle pieniędzy, żebym sobie mógł wolność kupić, lub czy Egipcjanin obdarzy mnie nią za korne służby.
Ta prośba zwróciła Jej myśli na tor inny. Łzy jej w mig obeschły. Rozumiała, że oskarżyciel Glauka najwidoczniej lęka się pozostawienia jej na wolności i że może mu zaszkodzić. A zarazem pojmowała, że tylko chytrością, właściwą jej płci, potrafi wyzwolić się z pod straży pokornego swemu panu strażnika.
— Wyroki przeznaczania duchy objawiają tylko nocą — rzekła — zwłaszcza w wypadkach, kiedy nie można stosować ani litomancji, ani gastronomancji, bo nie mamy kosztownego kamienia i wnętrzności zwierząt.
Słuchał z wytrzeszczonemi podziwem oczyma i z dreszczem przestrachu tajemniczych słów.
— Będę ci mogła oznajmić przyszłość za pomocą cichego szemrania wód i powiewów powietrze. Ale kiedy wzejdzie gwiazda wieczorna, musisz napół uchylić drzwi ogrodu dla przepuszczenia ducha ciemności, przynieść mi w trzy godziny po zmierzchu naj-