Przejdź do zawartości

Strona:Dziennik Dolnośląski, 1990, nr 0 (31 sierpnia).djvu/05

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
Prawdziwym Europejczykiem być...



MIROSŁAW BANASZEK


(Korespondencja własna z Bonn)


— Gdzie twoja portmonetka?
— Tutaj, w koszyku. Czemu pytasz?
Starszy mężczyzna dobrze wie, dlaczego pyta: na deptaku pełno Cyganów. Jego niepokój o — zapewne — wypchaną pieniędzmi i kartami kredytowymi kabzę wynika z przekonania, że Cyganie kradną. Nie potrzeba wcale mozolnych badań demoskopowych, aby stwierdzić, że pogląd ten podziela bardzo duża część tutejszej społeczności...
A przecież rzecz dzieje się nie w gdańskiej Zbrojowni, ani też na wrocławskim dworcu. Starszy mężczyna jest Niemcem, a deptak stanowi integralną część zakupowego centrum stolicy Republiki Federalnej Niemiec.
Cyganie napływają tutaj tysiącami. Kraj, z którego udało im się wydostać, to Rumunia. Ocenia się, że jest ich tam jeszcze sześć milionów i że zdecydowana większość mieszka „na walizkach”. „Na tobołach” — to określenie byłoby zresztą znacznie bliższe prawdy. Z ich udźwignięciem nie będzie kłopotów: są prawie puste.
Ma to zresztą także swoje dobre strony. Na bagaże nie mogą sobie i tak pozwolić. Przecież sam zapas chleba i wody musi wystarczyć na kilka dni. To duża powierzchnia. Poza tym w wypchanym towarami przemysłowymi wagonie kolejowym albo ciężarówce ledwo dla nich samych starczy miejsca. Na granicach nic nie może wzbudzić podejrzeń.
Wszyscy przybywają do RFN nielegalnie. Jak im się to udaje, to już ich tajemnica. Nie zdradzą jej, bo boją się zaszkodzić swym krewnym i znajomym, którzy pragną skorzystać z przetartych szlaków. Policja domyśla się tylko. Wiadomo, że bandy kurierów zarabiają na nędzarzach duże sumy, podobno zdarzają się również kierowcy międzynarodowych firm spedycyjnych, którzy szmuglują za darmo, z litości. Jeszcze niedawno pomoc w przedostaniu się z Rumunii, Czechosłowacji, a przede wszystkim z NRD do pachnącego wolnością RFN uważana była za bohaterstwo. Dzisiaj jest już inaczej: każdy szmugiel do pachnącej luksusem republiki wzmaga wśród tubylców niechęć do nowo przybyłych.
Cyganie opuszczają Rumunię, bo obiecują sobie w RFN lepsze życie. W wywiadzie telewizyjnym jeden z przybyszów stwierdził, że cokolwiek ich tu oczekuje, jedno jest pewne: będzie znacznie lepiej, niż wiodło im się wśród Rumunów.
O swym losie w państwie dyktatora Iliescu opowiadają chętnie. Może wydaje im się, że właśnie ta odpowiedź będzie pomocą w uzyskaniu azylu politycznego? Mówią więc o swej nędzy, o kłopotach z wyżywieniem kilkunastoosobowej rodziny. Rumuni nienawidzą ich. Ceausescu wbił im do głowy przekonanie o wielkości narodu rumuńskiego. To przekonanie nie umarło wraz z tyranem. Jak dawniej nienawidzi się mniejszości narodowych. Najwięcej złości wyładowywanej jest — jak opowiadają — na nich, na Cyganach. Są bici i opluwani. Policja, pilnująca porządku na wypełnionych nie kończącymi się kolejkami sklepowymi ulicach, tylko czeka, aż któryś z nich wychyli się z ogonka, aby zareagować z największą brutalnością. Do dyscypliny najtrudniej zmusić dzieci. O taryfie ulgowej wobec nich nie ma jednak mowy w czasie tych wielogodzinnych apeli ulicznych.
W Bonn biją się co najwyżej między sobą, miejscowa policja wiele ma w tym względzie do opowiedzenia. Zaprzecza to powszechnemu mniemaniu o wyjątkowej solidarności wśród Cyganów. Ale w kolejkach stoją nie krócej niż w Rumunii. Ich droga przez urzędy jest długa, a każda stacja poprzedzona jest nierzadko kilkudniowym wyczekiwaniem. Kiedy przybywają do RFN, nie mają absolutnie żadnych dokumentów. Dane personalne odtwarzane są na podstawie ich własnych zeznań. Niewielu zna dokładną datę urodzenia. Ogromne kłopoty sprawia często nawet zrobienie zdjęcia, kiedy pierwszy raz w życiu staje się przed złowrogim okiem kamery. Kto wypełnia im formularze, nie wiadomo dokładnie. Nikt z nich nie zna przecież niemieckiego, a czytać i pisać potrafią tylko nieliczni. Aby uniemożliwić kilkakrotne wyrobienie dokumentów przez tę samą osobę, urząd dla obcokrajowców zgłosił się do policji z prośbą o odciski palców wszystkich cygańskich przybyszów.
Dopiero po zebraniu kompletu tych tajemniczych dokumentów cygańscy uchodźcy mają prawo ubiegać się o pomoc socjalną. 1 000 marek na mieszkanie plus 2 650 marek zapomogi miesięcznie dla małżeństwa z sześciorgiem dzieci.
Już dzisiaj odpowiedzialne władze i organizacje społeczne pełne są troski o przyszłość wielodzietnych rodzin, gdzie nawet dorośli nie zdają sobie prawdopodobnie sprawy, jak wielka bariera cywilizacyjna oddziela ich od przechodniów, od których starają się cokolwiek wyżebrać. Ilu dorosłym imigrantom uda się kiedykolwiek uzyskać stałą pracę? Jaki procent nauczy się czytać i pisać, pozna choćby podstawy języka niemieckiego?
W RFN zebrano już doświadczenia z Cyganami jugosłowiańskimi i są one bardzo złe. Ich kilkusetosobowa grupa tułała się przez dwa lata od Hamburga do Kolonii. Właśnie pod Kolonią urządzili obóz i wtedy rozpoczęła się kampania prasowa na rzecz udzielenia im prawa do spokojnego życia na obrzeżu miasta. Politycy ulegli naciskowi społecznemu i demonstracjom samych Cyganów. Ustały naciski na ich wydalenie.
I właśnie wtedy wybuchła prawdziwa sensacja. Kilkusetosobowy oddział policji otoczył pewnego ranka cały obóz. Dokonano gruntownej rewizji i odnaleziono kilogramy skradzionej biżuterii, tysiące ukrytych marek, wiele cennych przedmiotów, których pochodzenie nie ulegało wątpliwości. Wcześniejsze obserwacje wykazały, że w obozie zorganizowano prawdziwą szkołę dla dzieci. Jedynym przedmiotem nauczania było złodziejstwo, a obecność — obowiązkowa...
To całkiem świeże wydarzenia. Nie mogły mieć one politycznych konsekwencji, ale w społeczeństwie narasta niechęć do wszystkich azylantów. Zarzuca im się tylko jedno: że napływają tu z całego świata. Mało kto wierzy jeszcze w polityczne tło ich decyzji o emigracji. Za szczyt bezczelności uważa się powszechnie sytuację, kiedy o azyl polityczny poprosi obywatel Polski. Zresztą, władze niemieckie stosują wobec naszych rodaków przyspieszone postępowanie. Teraz już po kilku tygodniach rzekome ofiary polskiego reżimu przywożone są pod eskortą policji na lotnisko, a stamtąd już tylko kilkadziesiąt minut lotu do stron rodzinnych.
Najwięcej Cyganów próbuje przedostać się do europejskiego Eldorado przez Czechosłowację i NRD. Tysiącom uciekinierów powiodło się. Jednak od kilku dni władze NRD zaostrzyły kontrole. Setki rodzin i pojedynczych osób zostało zawróconych na czeską stronę. Te posunięcia nie są niczym nowym. NRD po prostu nie lubi obcokrajowców, nawet francuscy i holenderscy turyści uskarżali się przed kamerami telewizji na arogancję i niegościnność, z jaką zetknęli się w czasie swych podróży. Między Odrą a Łabą coraz więcej nienawiści do zatrudnionych tam wietnamskich i polskich pracowników. Dochodzi do paradoksalnych sytuacji, kiedy w środkach masowego przekazu obywatele NRD ostro krytykują rząd RFN za „wyrzucanie pieniędzy w błoto” na pomoc socjalną dla azylantów i obcokrajowców. Środki finansowe, których sami nie wypracowali, już dzisiaj nauczyli się traktować jak swoje własne.
Stolica RFN w sobotnie popołudnie. Na placu przed niewielkim budynkiem ratusza miejskiego, w miejscu, gdzie niedawno tysiące obywateli miasta entuzjastycznie pozdrawiało Gorbaczowa, tłoczno od spacerowiczów. Jest to bardzo barwne towarzystwo. Widać od razu, że Bonn jest miastem studentów i ambasad. Nawet w grupkach niemieckiej młodzieży dostrzec można roześmiane ciemnoskóre twarze. Wystarczy usiąść przy wystawionym na ulicy stoliku kawiarnianym, aby doświadczyć różnorodności strojów i kultur z rożnych regionów świata. Dwaj mężczyźni w turbanach i białych koszulach długich aż do ziemi — ci są pewnie z Indii. Za nimi kilku Niemców, w każdym razie Europejczyków. Potem typowa rodzina muzułmańska: mąż z przodu, ubrany w ciemne spodnie i białą koszulę. Dwa metry za nim idzie ona, całkowicie zasłonięta mimo trzydziestostopniowego upału. Nie wolno im spacerować ramię w ramię: Koran zabrania kobiecie tak spoufalać się z mężem.
Do stolika podchodzi cygańska dziewczynka. Jest brudna i obdarta. Wyciąga rękę nad moją kawą i nieruchomieje w tym żebraczym geście. Jest sama, rodzice ukryci gdzieś za rogiem. To dobrze przemyślana strategia.
Jej czarne oczy raz wpijają się w moje srebrne naczynie z lodami bakaliowymi, bananami i polewą z cierlikieru, to znowu spoglądają mi prosto w twarz.



„Nie ma wizy nie ma Austrii”


Rosnąca niechęć do cudzoziemców w kraju stanowiącym tradycyjny cel emigracji mieszkańców Europy wschodniej stawia polityków przed trudnym wyborem.

„Austria jest piękna — przyjedź i zostań” głoszą ogromne kolorowe plakaty widoczne na granicy tego alpejskiego państwa. Lecz zaproszenie to nie dotyczy obywateli krajów należących do niedawna do tzw. bloku wschodniego.
Na przejściu granicznym w Drasenhofen potraktowano nas jak pospolitych przestępców — opowiada inżynier z Łodzi, który chciał odwiedzić krewnych mieszkających w Wiedniu. Austriaccy celnicy, gdy tylko zobaczyli jego i jego 14-letnią córkę, zawołali: Wszyscy jesteście przemytnikami. Dowody zaraz wyciągniemy z twojego pieprzonego grata.
Ale nic nie znaleźli. Kontrola samochodu — żalił się „gość” państwa austriackiego — trwała ponad półtorej godziny, a potem ojciec z córką musieli jeszcze przez ponad trzy godziny czekać w długiej kolejce utworzonej wyłącznie przez turystów z Polski, zanim otrzymali prawo wjazdu na terytorium Austrii.
W przypadku obywateli bułgarskich, rumuńskich i tureckich, wobec których zniesiono kilka miesięcy temu obowiązek uzyskiwania wiz, widoczny jest znaczny wzrost ubiegających się o azyl. Dlatego też kontrola paszportowa i celna stała się bardziej rygorystyczna a urzędnicy otrzymali szerokie prerogatywy w stosowaniu zakazu wjazdu na terytorium Austrii.

Rumuni na wizę czekają zwykle tydzień, a w bardzo wielu przypadkach wymagane jest także zezwolenie na tranzyt. Boleśnie przekonał się o tym pewien proboszcz z węgierskiej parafii na terenie Siedmiogrodu, który udawał się do Frankfurtu. Gdy w dobrej niemczyźnie poprosił o udzielenie pozwolenia na tranzyt, usłyszał tylko nieuprzejme: „Nie ma wizy nie ma Austrii”. Nie pozostało mu nic innego, jak tylko jechać znacznie dłuższą trasą przez Czechosłowację.
Te bariery to coś zupełnie nowego. Od 1945 roku ponad dwa miliony cudzoziemców gościły w Austrii przez krótszy lub dłuższy czas, a prawie 600 tysięcy pozostało tu na stałe. Wielu z nich to osoby deportowane lub wysiedlone bezpośrednio po zakończeniu wojny, ale przecież także później zanotowano kilka fal emigracyjnych, a i ci przybysze zasymilowali się bez problemów. Po krwawym stłumieniu węgierskiego powstania z 1956 roku do Austrii wyemigrowało ok. 180 tysięcy Węgrów, a po smutnym końcu „Praskiej Wiosny” przybyło 160 tysięcy obywateli czechosłowackich. W latach 1980 — 1981 znalazło się w tym kraju ok. 35 tysięcy Polaków.
Dziś turyści witani są nieco niechętnie. Co prawda przybysze z Europy zachodniej przyjmowani są równie serdecznie, jak wcześniej, ale zniknięcie żelaznej kurtyny zrodziło strach przed przybyszami, przed nielegalnymi robotnikami, przed „wędrownymi kryminalistami”, którzy sprawiają, że nie jest się pewnym nie tylko swojej własności, ale i życia. Gdy w kwietniu rumuński azylant okazał się sprawcą dwóch morderstw, niewyważone publikacje brukowców stymulowały obawy przed „rumuńskimi mordercami”. W tej chwili nie ma chyba gazety, która nie rozpisywałaby się na temat pochodzenia złodziei i rabusiów grasujących na terenie Austrii. I tak podobno Polacy kradną z lubością samochody, Jugosłowianie specjalizują się we włamaniach do mieszkań i kradzieżach kieszonkowych. „Cudzoziemcy drastycznie zwiększyli liczbę przestępstw” — zapewnia konserwatywna wiedeńska „Presse” i z satysfakcją dodaje, że w niektórych aresztach przebywa więcej cudzoziemców niż Austriaków. Niestety, zapomina wyjaśnić, że wynika to z faktu, iż przebywa tam wielu drobnych złodziei sklepowych, przetrzymywanych z braku stałego miejsca zameldowania na terenie Austrii i związanego z tym niebezpieczeństwa ich ucieczki, podczas gdy ich „austriaccy koledzy po fachu” odpowiadają zwykle z wolnej stopy.
Z najnowszych badań opinii społecznej wynika, że tylko 17 proc. Austriaków pozytywnie odnosi się do zwiększonego od czasu otwarcia granic napływu mieszkańców Europy wschodniej. 50 proc. uznaje to za „czasami nieco uciążliwe”, 30 proc. odnosi się do tego zjawiska negatywnie. Natomiast na pytanie, czy żelazna kurtyna nie była także zjawiskiem pozytywnym, ponieważ ograniczała znacznie napływ przybyszów ze Wschodu, 40 proc. badanych odpowiedziało „Coś w tym jest”.
Rainer Muenz z Austriackiej Akademii Nauk zwraca jednak uwagę na pozytywną stronę napływu cudzoziemców — bez nich w bardzo krótkim czasie zwiększy się średnia wieku w społeczeństwie i wzrośnie liczba emerytów, natomiast drastycznie zmaleje liczba osób aktywnych zawodowo. W przypadku zahamowania napływu obcokrajowców nasilać się będzie niedobór siły roboczej, a w przypadku utrzymania obecnej tendencji, w roku 2030 będzie ok. 800 tysięcy wolnych miejsc pracy.

Na podst. magazynu „Stern”
JAROSŁAW KAŁUCKI[1]

  1. Przypis własny Wikiźródeł prawdopodobnie; autor nieczytelny