Strona:Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare T. 7.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   255   —

Odbite nas też boleśnie dotknęły.
Dyoniza.  O, czemuż srogi los ci nie pozwolił
Drogiej królowej z sobą przyprowadzić,
By jej widokiem mój wzrok uszczęśliwić!
Perykles.  Musimy niebios poddać się wyrokom.
Choćbym szalony ryczał jak to morze,
W którego falach ciało jej spoczywa,
Takby się wszystko jak teraz skończyło.
Córkę mą, której imię jest Maryna
(Bo światło dzienne ujrzała na morzu),
Powierzam pieczy waszej, raczcie, błagam,
Dać jej księżniczki godne wychowanie,
By odpowiedział rodowi obyczaj.
Kleon.  O, bądź spokojny, panie; twoją dobroć,
Gdy mych poddanych twym żywiłeś chlebem,
(Za co do nieba modły ślą za ciebie)
Przynajmniej w twojej córce ci odpłacim.
Gdybym sam nawet nikczemnie zapomniał
Moich przyrzeczeń, lud mój, łask twych pomny,
Do powinności mejby mnie przywołał;
Lecz jeśli w sprawie tej mojemu sercu
Ostrogi trzeba, sprawiedliwe niebo
Niech mści się za to na mnie i na moich
Do ostatniego mego pokolenia.
Perykles.  Wierzę ci, panie. Honor twój i dobroć
Bez twych mi przysiąg twoją są rękojmią.
Póki ma córka nie pojmie małżonka,
Przez wszystkim świętą ślubuję Dyanę,
Mojego włosa nie dotkną nożyce.
Żegnam was teraz, a ty, dobra pani,
Troskliwą pieczą nad mojem dziecięciem
Szczęście mi zapewń!
Dyoniza.  Ja mam także córkę,
Nie będzie ona sercu memu droższą
Od twojej, panie.
Perykles.  Przyjmcie moje dzięki!
Kleon.  Jeszcze cię, panie, na brzeg poprowadzim,
Oddamy pieczy zwodnego Neptuna