Strona:Dzieła Wiliama Szekspira T. II.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Że to jest śmieszna rzecz, aby karzący
Ukaranego o łaskę prosili.
Meneniusz. Wybornie; mógłże powiedzieć inaczej?
Kominiusz. Usiłowałem obudzić w nim czułość
Na dolę jego prywatnych przyjaciół.
Odrzekł mi na to, że trudno mi zdrową
Słomę wybierać ze stosu zepsutej,
Zbutwiałej mierzwy; że gwoli jednego
Albo dwóch biednych ziarn, byłoby głupstwem
Nie puszczać z dymem barłogu i wąchać
Coś, co obraża nos.
Meneniusz.Gwoli jednego
Albo dwóch biednych ziarn? Ja, jego matka,
Żona, syn, nawet ten szanowny człowiek,
Jesteśmy biedne ziarna; wy jesteście
Zbutwiałą mierzwą, której odór bije
Pod księżyc; dla was wszyscy musim spłonąć.
Sycyniusz. Nie, nie; uspokój się, Panie. Jeżeli
Nam odmawiacie pomocy w tej nigdy
Nieprzewidzianej toni, nie zwalajcie
Na nas przynajmniej całej winy. Pewni
Jesteśmy jednak, że gdybyście chcieli
W tej opłakanej odezwać się sprawie,
Głos wasz dopomógłby ojczyźnie bardziej,
Niż wszelkie wojska, którebyśmy mogli
Zebrać na prędce.
Meneniusz.Nie; nie chcę się wcale
W to mieszać.
Sycyniusz.Błagam was, pójdźcie do niego.
Meneniusz. Po cóż ja tam mam pójść?
Brutus.Po to jedynie,
Żeby spróbować, co wpływ wasz u niego
Wskórać potrafi dla zbawienia Rzymu.
Meneniusz. A jeśli on mnie tak, jak Kominiusza
Z niczem odprawi, to cóż wtedy? — Jeśli
Niewysłuchany, obrażony jego
Nieuprzejmością, z kwitkiem do was wrócę;
To i cóż wtedy?
Sycyniusz.Wtedy Rzym wam będzie
Za waszą dobrą chęć obowiązany,