Między Biłgorajem a Tarnogrodem jest karczma w lesie; w tej gdy na popas stanąłem, postrzegłem siedzącego na podsieniu Kozaka, który, gdy mu zgasł tytuń, poszedł do stajni, i stamtąd zwinięty papier w trąbkę wyniosłszy zapalił go od końca, a przyłożywszy do lulki, gdy zgasły ogień rozniecił, rzucił papier na ziemię, sam wsiadł na konia i pojechał. Że reszta papieru nie dogorzała, podniosłem go, i w małym, który się został kawałku przeczytawszy te słowa: «Gdyśmy się więc przeprawiali przez rzekę, obróciwszy się Lech do sw....» Chcąc wiedzieć co dalej następowało, pobiegłem na owo miejsce, gdzie Kozak chodził; tam w sianie pod żłobem znalazłem tę historyą. Ktoby się spodziewał takiego skarbu między Biłgorajem i Tarnogrodem!
I. Wszyscy o tem wiedzą, że w kraju Lugnagianów są ludzie takowi, którzy umrzeć nie mogą. Rodzaj tych nieśmiertelnych ludzi zowią Strutelburgs. Sławny Guliwer[1], autor rzetelności niepoślakowanej, tak o nich pisze:
«Trafia się niekiedy, iż urodzi się dziecie ze znamieniem czerwonem okrągłem wpośrodku czoła. To znamię oznaczające człowieka umrzeć nie mogącego, z początku nieznaczne coraz się powiększa; od lat dwunastu do dwudziestu pięciu ma kolor zielonawy; staje się potem błękitne, w czterdziestym piątym roku, czarne jak węgiel, i odtąd się nie odmienia. Ludzie takowi do lat trzydziestu podobnie żyją, jak i drudzy; od tej pory tęskności niezwyczajnej doznają: ta coraz się bardziej powiększa; a gdy do lat ośmiudziesiąt przychodzą, czują wszystkie przywary wieku tego; przeświadczenie zaś nieustannej trwałości, napełnia ich rozpaczą i sprawia to, iż się stają nieznośnymi i sobie i innym.»
Tego jestem rodzaju, ja który przypadki życia mojego pisać przedsięwziąłem. Urodziłem się w kraju Lugnagianów, w mieście Gangnapp, i skoro rodzice fatalne znamię na czole mojem postrzegli, napełnieni byli żałością, iż tak nieszczęśliwe stworzenie wydali na świat. Do lat ośmdziesiąt żyłem w ojczyznie zwyczajnym trybem, ożeniłem się w dwudziestu pięciu. Szczęściem żona moja była niepłodna, oszczędziła mi przykrości żałowania straty przyszłych potomków. Umarła, gdy miała lat siedmdziesiąt dziewięć. A że wyborne jej przymioty słodziły przykrość życia mojego, właśnie od czasu jej śmierci zacząłem czuć niezmierny ciężar trwałości mojej ustawicznej. Ci, z którymi od młodości miałem zachowanie, krewni, przyjaciele wymarli, ich następcy stronili od towarzystwa nierównego wiekiem i sposobem myślenia. Współnieśmiertelni też mając, co i ja przywary, nienawidzili mnie tak, albo bardziej jeszcze, niżeli ja ich; zgoła próżny ciężar ziemi, sobie przykry, innym nieznośny, w śmierci, której dostąpić nie mogłem, zakładałem największą szcęsliwość.
W tak okropnym stanie przetrwałem lat trzydzieści dwa; gdy jednego czasu, nie mogąc znieść wzgardy publicznej, z którą mnie traktowano, umyśliłem porzucić towarzystwo ludzi, i wpośród dzikiego zwierza życie przepędzać, żebym mógł zostać łupem ich żarłoczności. Nie wiedząc sam gdzie idę, szedłem ku południowi, i minąwszy wiele miast i wsi, nieznacznie zaszedłem w dzikie stepy, dalej w lasy nieprzebyte. Uważałem nie bez ciężkiego żalu, iż piętno nieśmiertelności mojej zrażało wszystkie zwierzęta. Lwy, dziki, tygrysy przechodziły koło mnie, i wzgardę niby okazując, żadnej mi szkody, nawet przykrości nie czyniły.
Szedłem więc coraz dalej, przepływając bez żadnego niebezpieczeństwa rzeki szerokie i bystre, przebywając góry ledwo dostępne, przepaści głębokie. Że zaś gorącość powietrza zbytecznie poczęła mi dokuczać, udałem się na północ, i po długiej podróży, upatrzyłem miejsce jedno dość przyjemne, gdzie między skałami piękną dolinę dzielił bystry po kamykach spadający strumyk. Cień cedrów stuletnich uśmierzał upały słoneczne, a w poblizkiej skale, jakby kunsztem ręki ludzkiej sporządzone pieczary, stały mi się miejscem wygodnem dla spoczynku i ochrony. Kontent, ile w moim stanie być mogłem, przepędziłem w tem miejscu lat kilka; gdy razu jednego wyszedłszy pomiędzy skały, a przypatrując się strumykowi, który z wielkim szumem z wierzchołka prawie jednej z nich spadał w dolinę; nieznacznie miłym ujęty snem, rzuciłem się pod cień niewielkiego drzewka, i zasnąłem smaczno.
Obudziwszy się, drzewu temu, wcale mi przedtem nieznajomemu, zacząłem się przypatrywać, a postrzegłszy, iż ze rdzenia jego tłusta jakowaś massa nakształt żywicy wychodziła, wziąłem jej nieco, i włożywszy w usta, uczułem smak przedziwny, i tegoż momentu, nie wiem, czy sen, czyli mdłość tak mnie opanowała, żem zupełnie od siebie odszedł. Obudziłem się, gdy świtać poczynało, ażem około południa owej massy skosztował, mniemałem więc, iż w tym stanie musiałem być godzin kilkanaście.
Czułem po przebudzeniu jakowąś odmianę, i wewnętrzną rewolucyą, i ledwom sobie mógł wierzyć, gdy przedtem nie mogąc się prawie ruszyć bez pomocy laski, porwałem się rzezko i stanąłem na nogach. Nie odpłonąwszy z pierwszego jeszcze zadziwienia, skoczyłem ku strumykowi, i w czystej jego wodzie zobaczyłem się w postaci młodzieńca piętnastoletniego, bez zmarszczków, bez siwizny, a co najpożądańsza, bez owej szkaradnej plamy na czole. Ledwo objąć mogło serce moje zbytek radości. Tej impet pierwszy gdy się nieco ukoił,
- ↑ Przypadki i podróże Gulliwera opisane były przez sławnego Jonathana Swifta, Dziekana kollegiaty Sgo Patrycyusza w Dublinie.