Strona:Drugie życie doktora Murka (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/263

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ście. O, nie dlatego, że życie to miało być mieszczańskie i ubogie, ale że miałoby wciąż narastającą treść, a tem samem sens i prawo trwania, podczas gdy droga, którą ja wybrałam, prowadzi w kółko wokół prawdziwie ludzkich spraw, nie stykając się z niemi nigdy. Na mojej drodze nic się nie zmienia, a wszystkie etapy są do siebie podobne. I obojętne, gdzie się zatrzymać, gdzie umrzeć. Teraz to rozumiem. Teraz wiem, że takiego życia nikt pragnąć nie może, że poznawszy jego śmiertelną jednostajność, w której dni i zdarzenia nie wyrastają jedne z drugich, lecz są w gruncie rzeczy powtarzaniem siebie samych, oderwanych i pustych, musi zatęsknić do tego, przed czem się uciekło. Tak, uciekłam od szarzyzny, uciekłam do świata, który nęcił mię jaskrawemi barwami, niczem tapeta, upstrzona tysiącem kolorowych papug, tysiącem powtórzeń tej samej papugi... I powiedz, czy już niema dla mnie powrotu?... Czy muszę do śmierci żyć w tej pustce?... Czy powinnam być tak nielitościwie karana za zwykłą omyłkę, za głupotę, za obłęd?...
Jej głos przeszedł w jakiś przejmujący szept:
— Czy na zawsze ma być zamknięte dla mnie to, czego nie doceniłam, czy to jest sprawiedliwe odepchnąć mnie brutalnie od brzegu, gdy wołam o ratunek?... Czy nie wolno ci wyciągnąć do mnie ręki, nie dlatego, że na to zasłużyłam, ale dlatego, że ginę!?
Murek zaśmiał się:
— I dlaczegoż to ja, dlaczego właśnie ja mam panią ratować?
— Bo tylko ty możesz.
— Mogę? Pani przecenia moje siły. Nie potrafiłbym się nigdy zdobyć, nigdy, nawet za dawnych czasów, by litować się nad kimś, kto wyrządził mi największą krzywdę. To jedno, a pozatem pani zdaje się nie zastanawiać nad tem, że nic nas już łączyć nie może...
— Jednak... jednak kochał mnie pan kiedyś...