Strona:Dr Murek zredukowany (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/079

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— O?... Bolesne? Czyżby i pan przytem oberwał jakiegoś guza? — zaśmiała się swobodnie.
Murek zmarszczył brwi:
— Powtarzam, że nie do twarzy pani z tym tonem. Wiem doskonale, że pani cierpi. Drwinami tego się nie zakryje. Musi pani kochać i rodziców i dom... ognisko...
Nira wyprostowała się, jej oczy zwęziły się i błysnęły gniewem:
— Kochać?... Kochać?... Ja nie cierpię ich! Słyszy pan, nie cierpię! Duszę się w tym domu! Ze wstrętem oddycham tem powietrzem. Czy pan nie widzi, że jestem młoda, chcę życia, chcę szczęścia, chcę prawdziwego zła i dobra, nawet cierpień, nawet krzywd, ale prawdziwych, bujnych, żywiołowych! A tu jest trupiarnia! Dogorywanie! Tu niema żadnego ogniska, tylko sterta nawozu, tlejąca w zaduchu hipokryzji!... To wszystko jest skazane na zagładę! Co mnie może łączyć z tem roślinnem dogorywaniem, z tem... z tem... próchnem!...
Zerwała się i oburącz chwyciła się za głowę:
— O, Boże, Boże! Ja muszę stąd się wydostać, ja muszę oderwać się od tego! Nie dam się wessać w to grzęzawisko! Nie dam się! I wyrwę się, słyszy pan, wyrwę się za wszelką cenę!
Stała przed nim, drżąca z gniewu i buntu.
— Nie zniosę tego dłużej, duszę się!
Ogromna radość ogarnęła Murka. Na początku trochę przestraszony jej wybuchem i pogardą, z jaką mówiła o własnej rodzinie, teraz widział tylko jedno, prostą konsekwencję: ona chce czemprędzej rozstać się z domem, a zatem wyjść za niego, zacząć nowe życie.
— Niro, szczęście moje! — wyszeptał w największem rozczuleniu. — Zabiorę cię, tak, zabiorę panią stąd, jak najprędzej...