Strona:Deotyma - Panienka z okienka.djvu/301

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ojoj! Pani Starościna jeszcze się nie obejrzy, a my już z panną Maryanną tu powrócim.
— Na wesele! Na wasze wesele! — Rzekła, przez łzy się uśmiéchając, i znowu ręce do niego wyciągnęła.
— Synu mój! Niechże cię przytulę do serca, ty coś krew za nią przeléwał, ty co mi ją salwujesz, ty coś mi ją zwiastował!
Pan Kaźmiérz przykląkł, i ściskając z uniesieniem jej kolana, szeptał:
— Matko mojéj Jadwiśki! Matko nasza serdeczna!
A gdy całowała jego głowę, czuł jak mu po włosach ciekły jéj łzy gorące.

W téj chwili, owa srebrna iskra na dzwonniczce, zaczęła chwiać się w tę i tamte stronę, i brzmienie dzwonu, tętniące, uroczyste, radosne, rozległo się w przedwieczornéj ciszy.
Domownicy, którzy dotąd stali z rękami złożonemi jak do modlitwy, zapatrzeni w Pana Kaźmiérza, zasłuchani w jego rozmowie, teraz podnieśli oczy.
— Oho! Już jadą! — Wykrzyknął Rękodajny.
— Ach, jakież ich tu szczęście czeka! — Zawołała Starościna podnosząc twarz rozjaśnioną, a jéj źrenice, jeszcze łzami zasute, zwróciły się ku lipowéj ulicy.
Pan Kaźmiérz wstał, i także w tamte stronę skierował spojrzenie.
Pod kościołem istotnie, wszystko się kłębiło. Wkrótce téż do brzmienia dzwonu, domieszały