Strona:Deotyma - Panienka z okienka.djvu/295

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Co Waszmość powiadasz? Nierozumiem.
Wtedy Pan Kaźmiérz wstał, ujął jéj dłoń w swoje ręce, i wymówił głosem już stanowczym.
— Powiadam, że Pan Bóg wysłuchał. Córka Pani Starościny żywa jest.
Zaledwie tych słów domówił, już ich pożałował. Stało się to, co z lękiem przewidywał. Twarz Starościny zmartwiała, rysy jéj przykro się wydłużyły, oczy stanęły kołem, usta, otwarte do wykrzyku, pozostały niememi.
Domownicy rzucili się ku niéj, odpychając Pana Kaźmiérza i fukając na niego:
— Coś Waszmość nagadał? Coś narobił? Patrz! Jakoż to można bez preparacyi takie nowiny ciskać?
Marszałek, tłukąc o ganek laską, mówił:
— Jeśli Waszmość zwodzisz, toś popełnił kryminał. Oto od emocyi znów attak przyszedł, jeszcze nam zamrze.
— Ależ — tłumaczył się Pan Kaźmiérz – jam od początku nic nie robił, jeno ją preparował? Musiałem-ci przecie raz tę rzecz wykrztusić. Ja nie kłamam, ja prawdę gadam, jak Boga kocham, prawdę.
— Prawdę? — Powtórzyła Starościna, która po kilku wzdrygnieniach zaczynała wracać do życia; twarz jéj nabiegła ogniem, oczy zapałały. Wyciągnęła ręce do Pana Kaźmiérza i wołała:
— Aniele boży! Więc to prawda? Ona żyje? Tyś ją widział?
— Widziałem, sto razy. To ona przysyła mię tu do swojéj Pani Matki.