Strona:D. M. Mereżkowski - Zmartwychwstanie Bogów.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Czy masz klucz?
— Mam.
— Daj mi go, Astro.
— Nie mogę, donno Kassandro, dałem słowo...
— Dawaj klucz — powtórzyła głosem rozkazującym. — Będziesz mógł latać dzisiaj. Patrz, oto trucizna.
Wyjęła zzanadrza malutką flaszeczkę i podsuwając ją pod oczy Astra, kusiła go, mówiąc:
— Czegóż się boisz — wejdziemy i zobaczymy. No, dawaj klucz!
— Nie złamię słowa, wolę się wyrzec latania. Idź sobie, nie kuś mnie twoją trucizną.
— Mazgaj! Tchórz! — szepnęła wzgardliwie. — Mógłbyś poznać tajemnicę, a nie śmiesz.
Odwrócił się, nachmurzony.
Zbliżyła się znowu, pokornie.
— Masz słuszność — rzekła — nie wejdę. Uchyl tylko furtkę i pozwól mi zajrzeć...
— Nie wejdziesz? doprawdy?
— Nie; chcę tylko zobaczyć.
Wyjął z kieszeni klucz i otworzył.
Giovanni stanął na palcach i w głębi ogrodu dostrzegł osobliwe drzewo.
Dziewczyna stała w furtce i zapuszczała wzrok ciekawy. Nagle rzuciła się naprzód, ale ją kowal zatrzymał.
Wysuwała mu się z rąk, jak ryba. Odtrącił ją tak silnie, że upadła; podniosła się jednak zaraz i spojrzała mu w oczy. Na jej twarzy odmalowała się taka zawziętość, że była istotnie podobną do czarownicy.
Kowal zamknął furtkę i powrócił do domu, nie pożegnawszy się z monną Kassandrą.
Wybiegła z podwórza.
Mgła gęstniała coraz bardziej i wreszcie upowiła wszystko w jeden nieprzenikniony całun.