Strona:D. M. Mereżkowski - Zmartwychwstanie Bogów.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

O mój biedny ludzie! O Florencyo! — Ostatnie słowa wyszły z ust jego szeptem, popłynęły nad tłumem i zamarły, jak powiew wiatru na liściach, jak westchnienie.
Savanarola przywarł ustami do krucyfiksu, padł na kolana; płaczem wybuchnął.
Kazanie było skończone. Wzniosły się dźwięki organów, głębokie, uroczyste i groźne, jak ryk Oceanu.
Wśród kobiet zabrzmiało jedno słowo:
Misericordia!
A w odpowiedzi zawtórował jęk mężczyzn, podnoszących ku niebu okrzyk żalu i trwogi:
Misericordia! Misericordia!
Dokoła Giovanna wszyscy płakali. I on wreszcie w płacz uderzył. Przypomniał sobie swoje grzechy, — wszak chciał opuścić Fra Benedetta, zasilać swą wiedzę u zatrutej krynicy Leonarda. Przypominał sobie swój zachwyt dla Białej Dyablicy. Wyciągnął ręce ku niebu i szeptał:
— Zgrzeszyłem w obliczu Twojem, przebacz mi, o Boże!
W chwili tej, podnosząc twarz, łzami zalaną, ujrzał opodal strzelistą postać Leonarda. Malarz stał oparty o kolumnę, w prawem ręku trzymał swój nieodstępny zeszyt — ręką lewą — bo był mańkutem — rysował kaznodzieję, przenosząc wzrok z twarzy jego na ów szkic pobieżny.
On jeden w tłumie pozostał obojętnym i chłodnym. W jego oczach odbijała się tylko ciekawość. Łzy oschły odrazu na policzkach Giovanna, modlitwa zamarła na ustach.
Gdy wychodzili z kościoła, zbliżył się do mistrza i prosił go, aby mu pozwolił obejrzeć ów szkic, skreślony przed chwilą.
Nie była to twarz Savanaroli, lecz potworna głowa starego szatana w mniszym habicie, bardzo podobna do kaznodziei, nosząca tak samo ślady umartwień i postów, które nie zdołały jednak pokonać dumy i grzesznych chuci. Dolna szczęka była wystająca, policzki chude, pomarszczone, brwi krzaczyste jeżyły się nad okiem, wzniesionym ku niebu w modlitwie zaciekłej, upartej i jakby zjadliwej. Cała groza i fanatyczny szał tej twarzy były oddane z nieubłaganą siłą obserwacyi.