Strona:D. M. Mereżkowski - Zmartwychwstanie Bogów.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

łem Aniołem i Rafaelem, lecz, jak zwykle, Leonard był głuchym na dobre rady, nie potrafił skorzystać ze sposobności i uchwycić koła fortuny.
Widząc, że Cezary jest nieprzychylnym mistrzowi, Francesco ostrzegał mistrza, ale ten nie chciał go słuchać.
— Nie mów o nim źle — powiadał — on mnie kocha, choć zdaje mu się, że nienawidzi. Jest nieszczęśliwy, nieszczęśliwszy od...
Nie dokończył, ale Melzi zrozumiał, że chciał powiedzieć: „nieszczęśliwszy od Giovanna Beltraffio“.
— Zresztą — ciągnął Leonard dalej — może to ja jestem winien wobec niego.
— Wy? wobec Cezara? — pytał Francesco ze zdziwieniem.
— Tak, mój drogi. Chwilami zdaje mi się, że mu przyniosłem nieszczęście, że wogóle przynoszę je każdemu, kto się do mnie zbliży Mam „złe oczy“.
Zadumał się i dodał:
— Nie, Francesco. On mnie nie opuści, nie zdradzi. To są dziecinne pogróżki i bunty. Z czasem zrozumie, że go kocham, a wtedy odsłonię mu wszystkie tajemnice sztuki i wiedzy, aby po mojej śmierci obwieszczał je światu.
Już latem, podczas choroby Leonarda, Cezary znikał i był nieobecny tygodniami całemi. Pewnego dnia na jesieni wyruszył i nie ukazał się więcej.
Leonard spytał o niego Francesca. Ten, zmięszany, spuszczając oczy, odpowiedział, że Cezary pojechał do Sienny dla ozdabiania kościoła. Mistrz udał, że wierzy temu pobożnemu kłamstwu i począł mówić o czem innem. Tylko usta mu zadrżały i opuściły się, nadając twarzy wyraz niezwykłej u niego pogardy.
W kilka tygodni potem, Leonard i Francesco przechodzili przez most Św. Anioła. Nagle z bocznej uliczki wyszedł orszak, złożony z kilkudziesięciu pieszych i konnych. Leonard spojrzał przelotnie na korowód, sądząc, że to świta jakiego rzymskiego dostojnika lub zagranicznego posła, lecz jeden z młodzieńców zwrócił jego uwagę. Był