goć, nadając mu jeszcze smutniejszy pozór. Powróciwszy z Watykanu, Leonard wszedł do dużej sali sklepionej, jej okna wychodziły na mur sąsiedniego domu, tak, iż pomimo dość wczesnej godziny panowały tu ciemności.
W odległym rogu siedział Astro, heblował deski i zawodził monotonną pieśń, naśladującą krakanie kruków.
Serce Leonarda ścisnęło się znowu smutnem przeczuciem.
— Co ci jest, Astro? — spytał łagodnie.
— Nic — odparł mechanik, który po swym upadku utracił władze umysłu — mnie nic nie jest, ale Giovanni szczęśliwy... odleciał.
— Gdzie — Giovanni?
Mechanik zabrał się znowu do heblowania.
— Astro — rzekł Leonard, ujmując go za rękę, — przypomnij sobie, co chciałeś mi powiedzieć. Słyszysz, Astro, gdzie Giovanni? Odpowiadaj... Co mu się stało?
— Jakto! nie wiecie! — on jest tam, wysoko, wysoko... taka...
Szukał słów, ale nie mógł się wyrazić. Zdarzało mu się to często. Przekręcał słowa, jąkał się.
— Nie wiecie? — mówił spokojnie. — No, to wam pokażę.
Wstał i kulejąc wszedł na schody. Zaprowadził mistrza na strych. Było tam gorąco i duszno. Przez okienko wpadał promień słoneczny. Na ich widok stado gołębi wyfrunęło przez ten otwór.
— Patrzcie, On tutaj! — rzekł Astro, wskazując palcem w głąb strychu. Pod jedną z belek poprzecznych, Leonard ujrzał Beltraffia, z oczyma szeroko otwartemi, wpatrywał się jakby w twarz mistrza.
— Giovanni! — zawołał Leonard i rzucił się ku niemu — twarz miał wykrzywioną przedśmiertnym bólem — dotknął ręki — była lodowata. Uczeń wisiał na jedwabnym sznurze, odciętym od maszyny latającej i przewleczonym przez żelazną obręcz.
Astro popadł znowu w nieświadomość, z oczyma przymrużonemi z wesołym uśmiechem i rzekł:
Krrroa, Krrroa
Wrony latają