Strona:D. M. Mereżkowski - Zmartwychwstanie Bogów.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ricciardetto, wbiegłszy do jednej z sal wyższego piętra, za drzwiami sąsiedniego pokoju usłyszał jęk przeraźliwy. Biegały kobiety, niosąc kosze z bielizną, ogrzewaczki, dzbany gorącej wody.
— Co się stało? — spytał jedną z nich.
Nic mu nie odpowiedziała.
Inna, akuszerka zapewne, popatrzyła na niego ostro i rzekła:
— Czemu się plączesz między nogami?.. To nie miejsce dla dzieci.
Właśnie uchylono drzwi i Ricciardetto na łożu, w głębi komnaty zobaczył tę, którą kochał miłością niewinną, młodzieńczą i beznadziejną. Miała twarz wykrzywioną od bólu, czerwoną. Włosy przylepiły jej się do czoła, z ust wychodził jęk nieustanny. Chłopak zbladł i uciekł.
Z pokoju wybiegł książę. Załamywał ręce, wzdychał, modlił się.
— O Boże! Boże! Ratuj ją. Bice — wołał z rozpaczą — to ja, ja cię zabiłem. — Księżna Beatrycze, ujrzawszy go przed chwilą, w przystępie szalonego gniewu, krzyknęła:
— Precz! Precz! Wracaj do twojej Lukrecyi!
Z pokoju chorej wyszedł doktór nadworny, Luigi Marliani, w otoczeniu innych lekarzy.
Il Moro podbiegł do nich.
— I cóż? Jakże? — pytał głosem drżącym.
Oni milczeli.
— Wasza Książęca Mości — rzekł wreszcie Marliani — nie zaniechamy żadnych środków, któremi nauka rozporządza.
— Dyabli z waszą nauką! — wrzasnął książę, zaciskając pięści — Ona tam umiera! Słyszycie: umiera? A wy z całą waszą nauką nie możecie jej wyratować. Warci jesteście szubienicy. — Chodził po pokoju, załamywał ręce, nagle ujrzał Leonarda. Odprowadził go na bok.
— Słuchaj — mówił nieprzytomnie — słuchaj Leonardzie, ty masz więcej rozumu od nich wszystkich. Ulituj się nademną, nad nią!
Leonard chciał mu odpowiedzieć, ale w chwili tej wszedł kapelan w licznej asyście duchowieństwa.
Książę podbiegł ku nim.
— Nareszcie! — zawołał — Cóż niesiecie?