Strona:D. M. Mereżkowski - Zmartwychwstanie Bogów.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

w mniszym kapturze, spuszczonym tak nizko, że nie można było dostrzedz rysów.
Beatrycze chciała krzyknąć, zawołać wiernego pazia, lecz głos zamarł w jej gardle. Wstała, chcąc uciekać — nogi odmówiły jej posłuszeństwa.
— Ty, znowu ty! — szepnęła, padając na kolana.
Mnich podniósł głowę.
Ujrzała przed sobą zmarłego księcia Jana Galeasa.
— Biedaczko! Biedaczko! — szepnął.
— Daruj mi — błagała.
Postąpił krok naprzód, owionął ją chłodem grobowym. Krzyknęła przeraźliwie i omdlała.
Na ten okrzyk, do komnaty wbiegł Ricciardetto i ujrzał księżnę leżącą na ziemi, bez zmysłów. Przerażony tym widokiem puścił się ciemnemi galeryami i wreszcie wpadł do sali pełnej gości i jarzącej się od świateł.
Biła dwunasta. Bal wrzał w najlepsze.
Ludwik, przed chwilą przeszedł był właśnie pod tryumfalnym łukiem, przy wtórze słodkich dźwięków, przypominających głos fujarki lub gruchanie gołębi.
Nagle tłum rozstąpił się, Ricciardetto, zziajany, wpadł do sali, wołając: „Ratunku! Ratunku!“
— Co się stało? — zawołał Ludwik.
— Księżna zasłabła. Prędzej! Prędzej! Na pomoc!
— Zasłabła? Znowu? — Książę załamał ręce — Gdzie jest? Mów.
— W wieży skarbowej — jęknęło pacholę.
Il Moro biegł tak szybko, że złoty łańcuch zgrzytał, podskakując na piersiach, a czapka, w rodzaju peruki, zwana zazzera, przesunęła się na bakier. Tłum barwny i gwarny zakołysał się, rzucił się ku drzwiom, jak stado spłoszonych baranów.
— Pożar! — wołali jedni.
— Księżna dogorywa! — krzyczeli drudzy.
— Powiła — szeptały damy.