Strona:D. M. Mereżkowski - Julian Apostata.pdf/318

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ki. Ale w czasach, gdy moje włosy były czarne, a młode dziewczęta mile spoglądały na mnie, raz przepływałem pamiętam, na statku, w pobliża Tesaloniki, i widziałem z morza Olimp. Podnoże i środek góry świętej rozpływały się w błękitnej mgle, jeno śnieżny wierzchołek było widać jak gdyby zawieszony w powietrzu, panujący nad niebem i ziemią, niedostępny, złocisty. Myślałem sobie, „Oto mieszkanie bogów!” I byłem wzruszony. Ale na tym samym statku znajdował się starzec szyderca, który się podawał za epikurejczyka. Ten wskazał Olimp i rzecze: „Przyjaciele, sporo lat już upłynęło od chwili, gdy podróżnicy wdrapali się na szczyt Olimpu. Otóż przekonali się oni, że to jest góra zwyczajna, jako i inne góry, i że na niej nic niema prócz śniegu, lodów i głazów!” głowa te zapadły mi głęboko w serce, i pamiętać je będę przez całe życie.
Cesarz uśmiechnął się.
— Starcze, wiara twoja jest dziecinna. Jeżeli bogów niema na Olimpie, dlaczegóż nie miałoby ich być wyżej, w państwie Idei wiecznych, w państwie duchowego świata?
— Zapewne! zapewne... — mówił Gorgias, jeszcze niżej spuszczając głowę i beznadziejnie gładząc się po łysinie.
— A jednak już po wszystkiem. Olimp opustoszał...
Julian spojrzał na niego zdziwiony.
— Widzisz — ciągnął Gorgjas: — ziemia rodzi już tylko ludzi zarówno słabych, jak zatwardziałych. Bogowie mogą tylko śmiać się z nich, nie zaś gniewać. Wytępiać ich nie warto. Zginą sami przez choroby, rozpustę i zniechęcenie. Bogowie znudzili się i odeszli.
— Wierzysz zatem, Gorgiaszu, iż rodzaj ludzki zginąć musi?
Ofiarnik pokiwał łysą głową.