Strona:D. M. Mereżkowski - Julian Apostata.pdf/313

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dafny, wzniesionej za czasów Diadochów, błysnęły odlepiającą bielą skroś cyprysów, a Julian żadnego jeszcze wiernego nie napotkał.
Ujrzał wreszcie dziesięcioletniego chłopca, który szedł ścieżyną, zarosłą hiacyntami. Było to słabowite, chore zapewne dziecię. Czarne jego oczy dziwnie jakoś błyszczały na bladej twarzyczce o wdzięku helleńskim. Złote włosy miękkimi puklami opadały mu na cienką szyję, na skroniach, niby na przejrzystych płatkach kwiatu rozkwitłego w cieniu, krzyżowały się niebieskawe żyłki.
— Czy nie wiesz, chłopczyno, gdzie są ofiarnicy i lud? — zapytał Julian
Dziecko nie odpowiedziało nic, jak gdyby nie słyszało zapytania.
— Słuchaj, maleńki, czy nie mógłbyś mnie zaprowadzić do kapłana Apollina?
Zagadnięty pokręcił głową z uśmiechem.
— Dlaczego mi nie chcesz odpowiedzieć?
Wtedy urocze dziecko położyło palec na ustach, następnie na obydwóch uszach i, nie uśmiechając się tym razem, potrząsnęło poważnie główką.
Julian domyślił się.
Widocznie głuchoniemy od urodzenia.
Chłopiec, przytknąwszy palec do bladoróżowych ust, z pod oka przyglądał się cesarzowi.
— Złowroga wróżba — szepnął Julian i uczuł niemal trwogę w ciszy, pustce i mroku zapadłego lasu, w towarzystwie głuchoniemego chłopca, pięknego, jak bożek mały, co się weń wpatrywał uparcie i zagadkowo. Wskazał wreszcie cesarzowi starca w łatanej i brudnej szacie, po której Julian poznał natychmiast ofiarnika. Zgarbiony i niedołężny starzec szedł, chwiejąc się jak podchmielony, uśmiechał i mruczał coś do siebie. Miał nos czerwony