Strona:D. M. Mereżkowski - Julian Apostata.pdf/312

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

opuszczonym cmentarzu. Nawet ptaki nie śpiewały, ponieważ niewiele ich tu przebywało dla zbytniego cieniu wawrzynów. Konik polny począł ćwierkać w trawie, ale ucichł wkrótce, jakby przestraszony własnym głosem. Tylko tam, gdzie wązką szparą przeciskało się słońce, brzęczały z cicha i senne owady, nie mogąc się odważyć na przelecenie z pasma promieni do sąsiedniego mroku.
Kiedy niekiedy Julian dostawał się w szersze aleje, obrzeżone dwiema aksamitnemi tytanicznemi ścianami odwiecznych cyprysów, od których padał cień czarny nocy bezksiężycowej.
Tu i owdzie podziemne wody zwilżały mech miękki, zewsząd wiły się źródła zimne, jak roztopiony śnieg, ale głuche, nie szemrzące, oniemiałe ze smutku, jak wszystko w tym zaczarowanym lesie. W jednem miejscu z rozpadliny skalnej zwolna wybłyskiwały jedna po drugiej kropelki jasne, ale mchy tłumiły szmer ich upadku, i krople sączyły się w milczeniu, jak łzy niemej miłości.
Były tam całe łany dzikich narcyzów, stokroci, lilii, a nad nimi mnóstwo motyli czarnych, nie różnokolorowych. Promienie południowego słońca, przecisnąwszy się z trudem przez gęste sklepienia laurów i cyprysów, stawały się blade, prawie księżycowe, przyćmione i żałobne, jak gdyby przepuszczone przez czarną tkaninę albo przez dymy pochodni pogrzebowej.
Zdawało się, że Febus zbladł na zawsze, niepocieszony po stracie Dafny, która pod najognistszymi pocałunkami boga nie przestając być wiecznie posępną i nieprzeniknioną, przechowywała pod konarami swymi wieczny chłód i cienie nocy.
Tak wszędy w tym lesie znać było pustkę i spokój, łagodny smutek zakochanego boga.
Już marmurowe stopnie, frontony i kolumny świątyni