Strona:D. M. Mereżkowski - Julian Apostata.pdf/290

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Cały dzień zbiegł mu na nudnych drobiazgowych sprawach, na sporach kancelaryjnych i sprawdzaniach rachunków.
Odkryto wielką liczbę nadużyć; cesarz mógł się przekonać, że oszukiwanym był nawet przez najlepszych przyjaciół. Wszyscy ci filozofowie, retorowie, poeci i panegiryści, którym oddał panowanie nad światem, okradali skarb tak samo, jak eunuchowie i biskupi chrześcijańscy za rządów Konstancyusza.
Przytułki, schronienia dla filozofów w rodzaju klasztorów, szpitale Apollina i Afrodyty — wszystko było pretekstem do bogacenia się dla ludzi zręcznych, tem bardziej, że zarówno w oczach pogan, jak i chrześcijan wydawało się jedynie dziwacznym i świętokradzkim kaprysem cesarza.
Julian czuł, że mu się ciało ugina pod ciężkiem i bezowocnem znużeniem. Zgasiwszy lampę, wyciągnął się na łożu obozowem.
— Należy rozważyć wszystko w milczeniu i spokoju — rzekł, spoglądając na nocne niebo.
Ale ochota do rozważania nie nadchodziła. Wielka gwiazda błyszczała pośród ciemnego, bezdennie głębokiego eteru, i Julian przez wpół przymknięte powieki widział jej światło, przenikające go aż do serca, niby zimna pieszczota.
Ocknął się i wzdrygnął, począwszy, że ktoś wchodzi do komnaty. Promienie księżyca padały pomiędzy kolumny. Nad łożem jego stał wysoki starzec z długą, siwiuteńką brodą, z twarzą zoraną głębokiemi ciemnemi zmarszczkami, które nie wyrażały cierpień, jeno wytężenie niezłomnej woli i myśli. Julian podniósł się na łożu i wyszeptał:
— To ty, mistrzu?
— Tak jest, Julianie. Przyszedłem pomówić z tobą na osobności.