Strona:D. M. Mereżkowski - Julian Apostata.pdf/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I osiwiali pod sztandarami starej raz jeszcze szli na śmierć ze spokojem i powagą.
Tchnienie potężnej Romy przeleciało nad zastępami.
Jnlian z oczyma we łzach zapału rzucił się ku weteranom, ażeby umrzeć z nimi razem. Poczuł znowu, że siła szczerej miłości, siła ludu unosi go na skrzydłach i wiedzie ku sławie.
Wtedy trwoga owładła tłumami barbarzyńców. Zachwiali się i pierzchli.
A miedziane orły legionów z drapieżnymi dziobami, z rozpostartemi skrzydły, błyszcząc groźnie w słońcu, wzleciały raz jeszcze, by zwiastować rozproszonym oddziałom zwycięstwo Wiecznego Miasta.
Alamani i Frankowie konali, walcząc do ostatniego tchnienia.
Klęcząc w kałuży krwi, barbarzyniec wywijał jeszcze stępionym mieczem lub dzidą w słabnącej dłoni, a w zamglonem jego spojrzeniu nie było widać ani trwogi, ani rozpaczy, tylko pragnienie zemsty i pogardę względem zwycięzcy. Nawet ci, których uważano za trupów, podnosili się, zmiażdżeni napoły, chwytali zębami za nogi wrogów i wpijali się w nie tak silnie, że Rzymianie musieli ich wlec za sobą. Sześć tysięcy barbarzyńców padło na polu walki lub potonęło w Renie.
Wieczorem, gdy cezar Julian stał na wzgórzu, otoczony jak aureolą promieniami zachodzącego słońca, przyprowadzono do niego króla Chnodomara, wziętego do niewoli na prawym brzegu rzeki. Sapał on ciężko, olbrzymi, spocony, zsiniały. Ręce miał skrępowane z tyłu. Ukląkł przed swym zwycięzcą, a młody dwudziestosześcioletni cezar położył drobną dłoń na kudłatej głowie barbarzyńskiego konunga.