Strona:D. M. Mereżkowski - Julian Apostata.pdf/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

giego ciała Artemidy Łowczyni, i zdało mu się, że te delikatne, złotawe kształty całe przeświecają przez powietrzną tkaniną.
Uczuł zawrót głowy; w ogarniającym ich półcieniu księżycowej nocy dostrzegł, jak do ust jego zbliżały się uśmiechnięte i wyzywające wargi.
Po raz ostatni pomyślał:
— Trzeba mi odejść. Nie kocha mnie i nigdy kochać nie będzie. Władzy jedynie pożąda... To złudzenie.
Ale w tejże chwili dodał w duchu z uśmiechem bezsilnym:
— Niech będzie chociaż złudzenie!
I chłód dziwnego, nienasycającego pocałunku Arsinoe przeniknął go do głębi serca, niby chłód śmierci.
Zdawało mu się, że sama dziewicza Artemida zstąpiła po promieniu miesięcznym i całuje go w zwodniczym uścisku, podobnym do zimnego światła księżyca.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Rankiem następnego dnia Bazyli z Cezarei i Grzegorz Nazyanzeński spotkali Juliana w jednej z bazylik ateńskich, gdy modlił się na klęczkach przed ołtarzem. Dwaj przyjaciele spoglądali nań ze zdziwieniem. Jeszcze nigdy nie dostrzegli na jego obliczu takiej pokory i rozjaśnienia.
— Bracie! — szepnął do Grzegorza Bazyli: — zgrzeszyliśmy; ten, którego potępialiśmy w myśli, jest sprawiedliwy.
Grzegorz pokiwał głową.
— Niech mi Bóg przebaczy, jeżeli się omyliłem — wyrzekł zwolna, nie spuszczając z Juliana głębokiego, badawczego spojrzenia. — Pomyśl jednak, bracie Bazyli, jak często w postaci najczystszych aniołów ukazuje się ludziom sam szatan, ojciec kłamstwa.