Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Więc wy uważacie Trubecki, że przedsięwzięcie przerasta nasze siły.
— Tak jest, Golicyn, trzeba mieć choć kroplę rozsądku, żeby widzieć całą nieziszczalność... Tak. Porwać się na to mogą tylko ludzie, którzy doprowadzili się do obłędu... tak, do obłędu politycznego.
— Tak! Do obłędu — potakiwał Golicyn.
Przez cały czas potakiwał, usidlić chciał, wyciągnąć na słówko. Oboleński słuchał w milczeniu, lecz z widoczną przykrością.
— Bardzo się cieszę, panowie, żeście mnie pojęli. Powiem szczerze, że do ostatniej chwili spodziewałem się, że pozostając w styczności z członkami związku, jako zwierzchnik, zdołam odwrócić zło i zachować choć pozory legalności. Lecz oni zaczęli zaraz, Bóg wie co, obmyślać. Oni chcą wszystkich... tak, chcą wszystkich tak... — zająkiwał się Trubecki, nie śmiejąc wymówić strasznego zdania, że spiskowcy wytępić chcą wszystkich członków rodziny carskiej.
— A wy nie chcecie wszystkich, wy nikogo nie chcecie? — pytał Golicyn.
— Nie! Nie chcę, nie mogę, Golicyn, ja nie urodziłem się mordercą.
— Więc cóż robić, książę? Wam-by należało zrzec się dyktatury, a może i całkiem wystąpić ze związku.
Spojrzał mu Golicyn prosto w oczy z cichym uśmiechem. Trubecki nic nie odrzekł, jakby nagle odgadł zasadzkę.
— Więc jakże, książę? Cóż! Jako uczciwy człowiek, powinien nam książę odpowiedzieć wprost tak, albo nie, zostajecie z nami, czy występujecie ze związku — przemówił Golicyn tonem jawnie już wyzywającym.