Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

żywych ruchów, toczącej się lekko kulki z kości słoniowej. Wszyscy zamilkli, księżna zamieniła z mężem spojrzenie, w którem odrazu widać było, jak się czują z sobą szczęśliwi. Sami uważali się za stare już małżeństwo, lecz dla obcych wyglądali jak nowożeńcy. Gdy bywali razem w świecie, uśmiechali się do siebie uśmiechem winowajców, którzy wstydzą się nadmiernego swego szczęścia. Uśmiechnęli się i teraz, lecz w oczach obojga, była wróżebna trwoga.
— Czy ona wie, kto my i poco przyszliśmy — pomyślał Golicyn, choć i niewie, to napewno przeczuwa.
W tejże chwili niewiadomo dlaczego, przyszła mu na myśl Marynka. Przemówiwszy kilka uprzejmych słów, księżna odeszła.
— Jeszcze raz proszę panowie, darujcie, żem przeszkodziła. A nie zapomnij przyjacielu, dodała już do męża, że spotkać się mamy o czwartej u Nowosielskich, przyszlę po ciebie karetę.
Wychodząc, obejrzała się raz jeszcze na męża, a w oczach jej była znów wróżebna trwoga.
— Na miłość Boga panowie, darujcie — usprawiedliwiał się Trubecki — byłem pewien, że niema księżnej. Powiedziano mi, że wyjechała.
— Ależ książę — przerwał Golicyn — choćby i księżna wiedziała, niewielka bieda. Zawsze byłem za tem, żeby i kobiety dopuszczać do związku. Czemże one gorsze od nas, a jeszcze takie, jak wasza żona.
— Przecież nie znacie jej...
— Dość raz spojrzeć, by poznać, kim jest.
Trubecki rozpromienił się i uśmiechnął znów wstydliwym uśmiechem szczęśliwego winowajcy.
— No, a teraz dość o tem, czas upływa panowie, musimy raz skończyć.