Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/401

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Okno więzienne wychodziło na Newę prosto na zachód. Słońce zachodziło krwawo czerwone, leci mniej zmętniałe, niż w ostatnich dniach, gdyż opary dymne rozproszyły się już nieco. W dali za Newą płonęły szkarłatem szyby w oknach Zimowego pałacu, jakby od wnętrza biła łuna pożarna. Szkarłatne światło zalewało także celę Golicyna.
Przed chwilą kończąc opowiadanie, ojciec Piotr wziął znów do rąk kielich i trzymał go jeszcze wciąż. Złota czasza w purpurze zachodu błyszczała oślepiającym blaskiem, rzekłbyś, druga tarcza słoneczna.
Golicyn spojrzał na nią, poczem wstał, przystąpił do ojca Piotra, położył mu ręce na ramionach i rzekł równie jak wpierw twardym tonem:
— Rozumiecie teraz, dlaczego ja wtedy nie przyjąłem komunii? Rozumiecie teraz?
— Rozumiem — wyszeptał ojciec Piotr, a spojrzawszy na niego, przekonał się, że nawet w tem szkarłatnem świetle słonecznem, twarz ma śmiertelnie bladą.
Znowu milczeli.
— Gdzie pogrzebano ich? — spytał po chwili Golicyn.
— Nie wiem — odparł ojciec Piotr — nikt nie wie. Jedni mówią, że tuż przy szubienicy, w dole z niegaszonem wapnem, inni że na wyspie Gołodaja, gdzie bydło grzebią, inni wreszcie, że zaszyto ich ciała w worki, uwiązano kamienie i wywieziono czółnem w stronę morza, gdzie ich w wodę wrzucono.
— A mszę żałobną to ja za nich odprawiłem — dodał Mysłowski z przebiegłym uśmieszkiem. — Dziś była parada na senackim placu. Nabożeństwo dziękczynne za stłumienie buntu. Wojska