Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/357

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dalej nie mogę rozpamiętywać. Wstyd mi i straszno, i poco? Skoro i tak śmierć blisko.
Niech więc drudzy opowiedzą, czem skończyła się moja wyprawa za królowanie Chrystusa? czy za cara Konstantego? Jak cztery doby krążyliśmy jak zaklęci w jednem miejscu, między Wasilkowem a Biało-Cerkwią, około Trzylasów tej samej wsi, gdzieśmy bili Gebla. Czekaliśmy wciąż odsieczy, lecz nikt z nią nie pospieszył; wszyscy zawiedli nas, złudzili, sprzedali. Z początku tylu się do nas zbiegało ochotników, żeśmy nie wiedzieli co z nimi począć, a potem oficerowie jeden po drugim wymykać się zaczęli do Kijowa, by poddać się władzom. Umykali kto w czem mógł, niektórzy w szlafrokach. I duch w wojsku upadł. Skoro żołnierze prosili mnie o pozwolenie, by trochę pograbić, a ja odmówiłem, wszczęły się szemrania.
— Nie za cara Konstantego idzie Murawiew — sarkali żołnierze — a za jakąś tam wolność. Jeden Bóg na niebie, jeden car na ziemi! Murawiew oszukuje nas.
W Wasilkowie już zdarzały się po szynkach burdy. A w czasie pochodu przy każdej karczmie przydrożnej stawiałem szyldwachów, lecz ci pierwsi opijali się. Nie zapomnę nigdy pijanego żołnierzyny, którego widziałem u wrót szynkowni, jak zwaliwszy się na ziemię, wrzeszczał, klnąc w ojca i matkę.
— Nikogo się teraz nie boję. Hulaj dusza! Teraz wolność!

*

Naraz obiegła wszystkie szynki pogłoska o zamierzonej rzezi. »Trzeba tylko — mówiono — noże wyostrzyć, a potem rżnąć«. »Wyszedł od cara