Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Próbował sierdzić się staruszek, ale nie umiał. Oczy jego i uśmiech dziecięcy wyrażały zawsze tę samą niewyczerpaną dobroć.
— Foma Fomicz! proszę was do babuni — rzekła Marynka, wchodząc do pokoju.
— W tej chwili. A co się stało?
— Nic, a tylko babunia zatęskniła za wami, mówi żeście o niej zapomnieli i dbacie już tylko o księcia.
— W tej chwili! natychmiast — zawołał Foma Fomicz, mocno wzruszony i zerwał się, by pospieszyć, drępcąc i suwając staremi nogami.
»A on oto kocha ją tak samo, jak przed czterdziestu laty« — pomyślał Golicyn.
Z poza drzew ogrodowych, oproszonych szronem, pobłękitniały, pozieleniały, jakby wyblakłe turkusy, blade jak dziecięce oczy dobrego staruszka, a zimne grudniowe słońce, zajrzało do okna. Kwiaty mrozu wykwitłe na szybach zaiskrzyły się jak drogie kamienie i bursztynowe światło zalało pokój. Na blado cytrynowem wypełzłem obiciu wystąpiły skaczące zajączki, a na białym fryzie, rozzłociły się obnażone kształty amorków.
— Co za wesoły pokój — pomyślał znowu Golicyn. To tak od słońca, chociaż nierosztrzygnął stanowczo patrząc na Marynkę... to od niej. Przebrała się już i miała na sobie swą codzienną, skromną sukienkę, z białej krepy, w różowe kwiatki. Umyła się, zaplotła warkocze i upięła je z tyłu w koszyczek, a tylko po obu stronach twarzy zwieszały się czarne loki. Pomimo bezsennej nocy, twarzyczkę miała świeżą, jak »różana jutrzenka« zdaniem Fomy Fomicza, wyraz jasny, promienny, bez śladu w oczach niedawnych