Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A psik! a psik! nieznośna! — wołała Marynka.
— Nic nie szkodzi, Marynko! wyspałem się już dobrze.
— Dobry dzień księciu, jak się czujecie dzisiaj? — spytał Foma Fomicz, wychodząc z poza parawanu. Peruczkę miał na głowie przekrzywioną na bok, pudrowany harcap rozczochrał mu się, długi kaftan był zmięty, widocznie noc całą nie kładł się i przesiedział ją, czuwając na fotelu za parawanem.
— Doskonale spałem; poco się o mnie tak troszczycie, mam się już całkiem lepiej — odpowiedział Golicyn.
Marynka spojrzała na niego zdziwiona i uradowana, taka zmiana była w głosie jego i twarzy.
— No! chwała Bogu wielkiemu, chwała Bogu — rzekł Foma Fomicz i przeżegnał się, a w dziecięcych jego oczach, w dziecięcym uśmiechu promieniała taka dobroć, że Golicynowi zrobiło się jeszcze weselej.
— A możebyście coś przekąsili książę, może kawki z bułeczką, albo jajek.
— Wszystko, wszystko co chcecie Foma Fomicz, okropnie mi się jeść chce.
Lecz Golicyn spoważniał, nagle podniósł się i zaczął nasłuchiwać, bo znów do uszu jego doszedł huk jakby dalekiego wystrzału armatniego, ten sam huk, który słyszał wczoraj i który niepokoił go wciąż w czasie gorączki, tylko teraz wiedział, że to nie przywidzenie.
— Co to jest? słyszycie?
— Biegnijcie, na miłość Boga, Foma Fomicz i dowiedzcie się co to takiego — prosiła Marynka.